W różnych miejscach internetu można wyczytać, jak w jednym zdaniu wymienia się pisarzy takich jak Szczepan Twardoch, Łukasz Orbitowski, Jakub Małecki i Aleksandra Zielińska. Powstaje pytanie, czy w związku z tym pisarka jest tak dobra, jak pozostali? Na pierwszy ogień poszła książka Przypadek Alicji, po której... ani o krok nie jestem bliższy odpowiedzi.
Gatunkowo, jak ktoś mocno potrzebuje, może Przypadek włożyć między horrory. A konkretniej bizarro, taka dziwna dziwność, nagłe przejścia z realizmu w fantazję często w dość obrzydliwy - celowo, rzecz jasna - sposób. Szkoda tylko, że niektóre bizarro-motywy tu zastosowane są dość ograne, wyszło parę książek w tym gatunku, jakieś antologie nawet, i tu niektóre zagrywki nie zaskakują, bo są znane.
Książka opowiada o Alicji, która zachodzi w ciążę. Nie chce dziecka, zatem póki jest czas, próbuje działać. Jednak z każdym krokiem natrafia na sytuacje coraz bardziej nierealne, często wyjęte prosto z Alicji w Krainie Czarów, jednak dopasowane do reguł gatunku. Sytuacje przeżywamy razem z nią, i niektórzy czytelnicy pewnie znajdą przyjemność w dopasowaniu wydarzeń do tych ze wspomnianej książki, a także innych dóbr kultury. Nieźle pokazane jest także życie młodej dziewczyny w dzisiejszej Polsce, świat przedstawiony jest niefajny sam z siebie, a z tego rodzaju podejściem do życia, jakie ma bohaterka, staje się momentami nie do zniesienia.
Na całe szczęście nie jest Przypadek Alicji jedynie zbiorem kolejnych okropieństw i innych przygód, autorka stara się na końcu pokazać coś ważniejszego, kieruje powieść w stronę ważniejszych tematów i problemów. Książkę uważam za niezłą, ale raczej szybko o niej zapomnę, z nóg mnie nie zwaliła. Ale i nie odrzuciła, myślę, że z czasem sięgnę po kolejne pozycje pani Zielińskiej.
Podobno Netflix zabiera się za kręcenie serialu na podstawie Gry Geralda, nie ma więc innej opcji, jak książkę przeczytać. Dawno już nie widziałem się z Mistrzem, doskonała okazja do ponownego nawiązania kontaktu.
King nieźle atakuje na początku powieści, przedstawiając nam sytuację, która jednocześnie jest tak banalna, typowa i normalna, jak tylko to możliwe, by po chwili do głosu doszedł zwykły pech i wszystko obróciło się o 180 stopni. W takich akcjach autor jest twórcą naprawdę wybitnym, nikt nie uderza tak, jak King. Poznajemy zatem Jessie i jej męża Geralda. Jessie jest przykuta kajdankami do łóżka, Gerald zabiera się do rzeczy - gdy nagle małżonka traci ochotę, i dalej to już jak tocząca się kula śniegowa, jeden ruch, trochę pecha i mamy przed oczami nie tylko katastrofę, co wręcz koszmar.
Książka po pierwszym impecie nieco zwalnia, i okazuje się, że Stephen King postanowił przy okazji Gry Geralda zrealizować bardzo śmiały plan. Jest jednak pisarzem niepospolitym, stąd plan faktycznie ma szansę się powieść, jeśli tylko autor go nie przegada, ma bowiem często taki brzydki zwyczaj. Otóż wracamy do przeszłości Jessie, do dnia zaćmienia słońca, gdy jako jedenastoletnia dziewczynka została sama z ojcem i stało się coś bardzo złego. Skoro w zdarzeniu tym prócz Jessie uczestniczył jej ojciec - czytelnik już wie o co chodzi.
Powieść zachowując cały czas klimat thrillera, a potem już nawet horroru okazuje się być jednak czymś innym. Nie da się uciec przed wrażeniem, że całość została napisana tylko po to, by zrealizować plan autora - wnikliwie przedstawić światu czym tak naprawdę jest pedofilia; w sensie ukazania wszystkim złożoności problemu. Otóż sam obrzydliwy akt zaspokojenia chorej potrzeby jest zaledwie wstępem do prawdziwego zła - spustoszenia, jakiego sprawca dokonuje na psychice ofiary. W tym względzie wpływ dorosłego na dziecko jest ukazany jako zjawisko autentycznie przerażające - i bardzo dobrze, że ktoś wreszcie pokazał co tak naprawdę się dzieje z ofiarą i jak zdarzenie trwające raptem kilka chwil wpływa na całe przyszłe życie, także, a może nawet: szczególnie jako osoby dorosłej.
Gra Geralda nie jest jednak naukową rozprawą, to powieść grozy. Właściwie grozę można tu odczuwać dwakroć: zarówno jeśli chodzi o to, co Jessie się przydarzyło i jaką z tego powodu osobą jest dzisiaj, plus groza traktowana już znacznie bardziej dosłownie. King Mistrzem nazywany jest nie bez powodu, i fani horroru na pewno będą zadowoleni z lektury. Przy czym warto dodać, że nie jest to “tani horror”, jaki czasem autor serwuje nam na koniec swoich powieści, coś, co psuje książkę, odbiera jej uroku (a zrobił Mistrz tak z nami w wielu przypadkach, chociażby w “Tym” czy “Ręce mistrza”). Tu pisarz postarał się bardziej, i choć ogólnie rzecz biorąc są to bzdury, to przynajmniej na pewnym poziomie, lektura jest dzięki temu kompletna i bez problemu każdy dotrwa do końca.
Dla czytelnika takiego, jak ja, ocenę oczywiście zawyża warstwa poświęcona psychice, ta dotykająca obrzydliwych tematów, które jednak nie znikną same z siebie i o których warto wiedzieć więcej. Im bardziej będziemy wyedukowani tym ciężej niektóre środowiska lekceważące problem pedofilii będą miały jak się usprawiedliwiać, już nie będę wchodził dokładnie, każdy kto ma oczy otwarte wie co mam na myśli. Ale jest Gra Geralda także po prostu dobrym horrorem, który się bez problemu broni i fanom grozy, samotnych nocy spędzonych w niepokoju przy mrożącej krew w żyłach historii także zapewni dużo “miłych” wrażeń. Książkę polecam, a serial? Czas pokaże, jak z tematu wybrną twórcy, ale nie spodziewam się zbyt wiele, bo to bardzo trudny temat.
No i stało się - czwarta część serii S.T.A.L.K.E.R. Michała Gołkowskiego, a piąta powieść jego autorstwa w ogóle, jaką miałem okazję czytać, jakością mocno, ale to bardzo mocno ustępuje poprzednikom. Sztywny to nowy bohater, w ogóle nie trzeba znać wcześniejszych historii, ale ja jednak lojalnie ostrzegę: lepiej wpierw sięgnąć po nie, a Sztywniaka zostawić na koniec, bo to nie jest książka, która zachęca do dalszego poznawania autora.
Oczywiście, że zachowało się nieco klimatu, wszak bohater wędruje przez Zonę. Jest jednak zupełnie inną postacią niż Misza, jest bowiem zwykłym bandytą. No i pomysł jest fajny, nie da się ukryć - antybohaterowie też są mile widziani w literaturze. Niestety leży zupełnie wykonanie. I nie chodzi o to, że książka jest zwyczajnie wulgarna, zarówno w opisie języka jakiego używają postaci, jak i traktowania siebie nawzajem, szczególnie kobiet. Jasna sprawa, że tak bywa, rozumiem. Jednak sposób przedstawienia tych elementów jest tak płytki, wyraźnie skierowany do specyficznego rodzaju czytelnika: młodego, prawdopodobnie zaczytującego się w przygodach inkwizytora Madderdina czy innych książkach Jacka Piekary, czasem równie obleśnie napisanych, gdzie brzydota wydaje się nie być środkiem do celu, a celem samym w sobie.
Przeszkadzało mi to tym bardziej, że wiem, iż Michał Gołkowski pisać potrafi. Uznaję zatem książkę za swego rodzaju eksperyment, próbę dotarcia do nowych, innych czytelników. Końcówka książki jednak mnie troszkę uspokoiła, i jeśli pojawi się kolejna część, myślę, że zaryzykuję i po nią sięgnę. Widzę światełko w tunelu. :)
Drugi tom opowieści o stalkerze z Polski w ogromnej większości dorównuje jakością części pierwszej. Tym razem mamy do czynienia już nie z opowiadaniami, których czas akcji bywa od siebie mocno odległy. Teraz obserwujemy drogę Miszy na drugi brzeg, w poszukiwaniu źródła jego niepokoju i czegoś na kształt choroby, która męczy bohatera. Lektura jest przyjemna i wciągająca, i tylko zakończenie pozostawia pewien niedosyt, po pierwsze z powodu swego rodzaju banału, jaki oglądamy na ostatnich akapitach, ale też z powodu braku widowiska. Człowiek jednak oczekiwał bóg wie czego, jakichś mocnych argumentów, powodów, przyczyn - ale nic z tych rzeczy.
Na uwagę jednak zasługuje szczególnie tom trzeci. Droga donikąd bowiem zupełnie zmienia stan rzeczy, jej akcja rozpoczyna się w Polsce, gdy Michał jest świetnie zarabiającym marketingowcem, swobodnie używającym nowomowy naszych czasów, który osiągnął już wszystko - i tym bardziej dostrzega kompletny brak sensu w swoim życiu. Pewnego dnia robi to, co nieraz każdy mężczyzna zrobić chciał: po prostu wychodzi by nigdy nie powrócić. Udaje się rzecz jasna w kierunku Zony, a czytelnik krok po kroku obserwuje początki stalkera, którego przecież już tak dobrze zna. Książka w doskonały sposób wykorzystuje to, co poprzednio było jedynie wspomnieniem, poznajemy czasem wspominanych wcześniej towarzyszy i wydarzenia, do których pierwsze epizody się odnoszą.
Trzecia część cyklu jest także najłatwiejsza w odbiorze. Nie, żeby pozostałe były jakoś specjalnie trudne, tu jednak jest o wiele więcej dialogów, niż samego opisu rzeczywistości wokół Michała. A że dialogi są z natury bardziej dynamiczne, to i przez Drogę donikąd można przejść jak burza, w dwa przyjemnie spędzone wieczory.
Najciekawsze jest jednak to, że mimo obcowania już z trzecią książką o Zonie wcale mi się ona nie znudziła. Teraz czytam tom czwarty, coś zupełnie innego niż poprzednio, i wcale nie wykluczam, że potem sięgnę po utwory kolejnych pisarzy osadzone w tym uniwersum. Psia kość, może i w gry zagram? Wkręcam się coraz bardziej. :)
Będąc pod ogromnym wrażeniem lektury Moskala natychmiast sprawdziłem jakie jeszcze powieści ma pan Gołkowski w zanadrzu. Otóż wygląda na to, że karierę literacką zaczął od serii STALKER - książek powiązanych z serią gier komputerowych, opowiadających o Zonie - strefie w obrębie Czarnobyla, gdzie w roku 1986 doszło do katastrofy w elektrowni jądrowej. O ile o tym wszyscy wiemy, w świecie przedstawionym jest znacznie gorzej: dwadzieścia lat później doszło do kolejnej katastrofy.
Sam co prawda nigdy w żaden epizod cyklu nie grałem, coś mi jednak mówiło, że nie ma to żadnego znaczenia. Ktoś, kto potrafi napisać rzecz tak dobrą, jak Moskal, na pewno poprowadzi akcję w taki sposób, by zainteresować także czytelników spoza grona fanów gry. I faktycznie tak jest - autor robi tu niesamowicie dobrą robotę, krok po kroku wprowadzając nas w świat pełen zmutowanych istot, przedziwnych stworzeń, opuszczonych miast i ośrodków i licznych, bardzo licznych niebezpieczeństw.
Akcja prowadzona jest w formie pierwszoosobowej, i przeważająca część powieści przedstawia opis codzienności stalkera: kolejne wyprawy i przygody. Niewiele tu dialogów, jest samotność traktowana jako przywilej oraz Zona - miejsce z jednej strony przerażające, z drugiej wydające się być jakby magicznym. Surowy fragment ziemi, otoczony szczelnie przez wojska i służby licznych narodów i organizacji, niby totalnie odcięty - ale wiadomo, że człowieka nie da się powstrzymać. Jest zatem handel tym, co w Zonie powszednie, a na zewnątrz cenne, jest przemyt, także ludzi. Ale to tło, natomiast na pierwszym planie jest właśnie samotność - święty spokój i odkrywanie.
Ołowiany świt przedstawia nam Miszę - stalkera z Polski. Czytelnik usycha z ciekawości skąd się tu wziął, jak to się stało, że znalazł się w Zonie. Autor bawi się kolejnymi przygodami umiejętnie wplatając co pewien czas dodatkowe informacje, o świecie i o bohaterze. A bawić się pan Gołkowski potrafi, i jego historie po początkowych, wprowadzających w świat stają się coraz bardziej osobiste, momentami smutne, ale znacznie częściej skupiające się na rzeczach przyjemnych w tym nieprzyjemnym świecie. Taki paradoks, ale w samotności i poczuciu ciągłego niebezpieczeństwa łatwiej jest docenić to, co piękne, zatem wszelkie pozytywne emocje w Zonie są o wiele bardziej odczuwalne, wręcz uderzające.
Z nadzieją, że kolejne tomy będą jeszcze lepsze bez marnowania czasu od razu sięgam po Drugi brzeg.
To moje pierwsze spotkanie z prozą pana Gołkowskiego, ale na pewno nie ostatnie. Powieść Moskal, krótko mówiąc, zwaliła mnie z nóg. Czegoś tak dobrego, idealnie odpowiadającego moim czytelniczym potrzebom nie znalazłem od grubo ponad roku, a konkretnie od momentu, gdy poznałem twórczość Joe Hilla. Nie znaczy to oczywiście, że pan Gołkowski pisze jak Joe Hill, chociaż ja mam mocne skojarzenia, a samego Moskala w pewnych momentach zaliczyłbym do gatunku literatury grozy.
Książka przedstawia Artura, który w latach osiemdziesiątych stara się współtworzyć niezależne związki zawodowe i z lekką obawą, ale i nadzieją spogląda w przyszłość, czekając na rychły rozpad systemu komunistycznego. Szczęśliwie żonaty, z dwójką dzieci stanowi obraz kogoś, kto mógłby być rodzicem dzisiejszego trzydziestolatka. Pewnego dnia, zupełnie przypadkowo, wchodzi w posiadanie pewnego zabytkowego pióra. Pióra, którym dokumenty i akta podpisywał sam… no właśnie. Ten drugi.
Pomyśl, jak często marzyłeś, by doskonale wiedzieć, co w danej chwili powiedzieć? Ile miałeś w życiu sytuacji, rozmów, które potem rozważałeś w myślach, żałowałeś, że nie potoczyły się inaczej? Teraz, po fakcie, człowiek jest mądry, wiadomo. A co, gdybyś miał narzędzie, dzięki któremu idealnie wiesz jak się zachować? W taki sposób się odezwać, że każdy, ale to KAŻDY napotkany człowiek weźmie cię poważnie, poczuje respekt, dostrzeże twoje istnienie i uzna przewagę? Zastanów się chwilę, ile byś mógł osiągnąć, zawsze mając dobrą odpowiedź pod ręką?
Michał Gołkowski rewelacyjnie pokazuje gdzie można dojść przy takiej pomocy. Jednakże czytelnikowi szybko gdzieś z tyłu głowy pojawiają się pytania: co będzie dalej? Gdzie jest kres zdobyczy? Każdy, kto mieni się choć odrobinę znającym historię bardzo szybko zrozumie kto podpowiada Arturowi kolejne kroki i odpowiedzi podczas rozmów. Osoba, przy której sam diabeł mógłby się niejednego nauczyć. Niepokój rośnie razem z każdą przeczytaną stroną, podobnie jak zaangażowanie. Powieść nie ogranicza miejsca akcji do Polski, wzorem książek Adama Przechrzty przejdziemy tu także do braci ze wschodu, na których z coraz większym podziwem spogląda bohater, dostrzegając gdzie naprawdę kryje się władza, prawdziwa władza.
Jak wspomniałem, według mnie Moskal jest powieścią grozy. Wywołuje niepokój umiejętnie strasząc przyszłością i wizjami tego, kim stanie się bohater. Straszy także postacią ukrytą w tle, potworem w ludzkiej skórze, którego cytaty towarzyszą nam przez cały czas trwania lektury - cytaty świadczące o niezwykłej inteligencji, ale także o absolutnym braku jakichkolwiek ludzkich uczuć. Razem tworzy to rewelacyjną powieść wypełnioną akcją, ale i bardzo mądrą. Autor bowiem nie ogranicza się do radosnego wymieniania kolejnych rozrywek, jakim oddają się oligarchowie i politycy, ludzie władzy, decydujący o przyszłości milionów. Jest tu także bardzo wiele mądrości życiowej, a cała powieść zaczyna przypominać sobą coś na kształt przypowieści, starej, znanej historii o dobru i źle, w której najpierw pokazują nam marchewkę, a potem pojawia się kij, przed którym nie sposób uciec.
Imponuje mi nie tylko umiejętność językowa i narracja, dzięki którym nie potrafiłem się od powieści oderwać, ale także wspaniałe wykonanie pewnego planu. To właśnie moje skojarzenie z Joe Hillem, takie stanowcze trzymanie się wcześniej dokonanych ustaleń. Bez skrótów, bez pójścia na łatwiznę - nawet fakt mocno przewidywalnego końca nie psuje zabawy, bo w Moskalu o wiele większe znaczenie ma pokazanie człowieka jako istoty, która często coś robi tylko dlatego, że może, bez faktycznej potrzeby. Jestem pod ogromnym wrażeniem talentu pisarza, oto idealna dla mnie fantastyka, wciąż prosta w zrozumieniu, ale opowiadająca o czymś istotnym, skłaniająca do myślenia, pokazująca ważne w życiu kwestie, przypominająca o tym, co naprawdę się liczy, a nie po prostu następna lekka przygoda, jakich teraz w księgarniach tak wiele, o których zapomina się natychmiast po zamknięciu książki. Bardzo jestem ciekaw innych powieści pisarza i zamierzam natychmiast je sprawdzić. A Moskala bardzo polecam, rzecz jest rewelacyjna.
Moskal
Fabryka Słów 2016
Tak, jak bardzo mi się podobały powieści inspektorem Barbarottim, tak przy starszym bohaterze pana Nessera - Van Veeterenie - bawię się raczej średnio. Od dawna mam wszystkie tomy, ale przeczytałem zaledwie połowę, to nie jest ten sam poziom lektury. Jednak gdy w sprzedaży pojawiła się kolejna powieść tego twórcy, datowana na niedawno, nowa, optymistycznie pomyślałem, że jest szansa na poziom znany z książek o Barbarottim. Spieszę uprzejmie donieść, że tok rozumowania był prawidłowy - Żywi i umarli w Winsford to rzecz tak dobra, jak Drugie życia pana Roosa czy Człowiek bez psa.
W zasadzie tylko tytuł jest średni, o wiele lepiej sprawdziłby się: "Kobieta z psem". :) Bohaterką, która prowadzi narrację pierwszoosobowo, jest Szwedka w tej chwili przebywająca na angielskich wrzosowiskach. Stopniowo, krok po kroku opowiada nam skąd się tam wzięła, jakie czyny i decyzje ją zaprowadziły w miejsce raczej słabe dla turystów, nieduże miasteczko, dużo spokoju i ciszy, ale i mokro i nieprzyjemnie. A ta opowieść, choć jest monologiem, jednak bardziej przypomina dialog. Nesser napisał książkę tak, jakby bohaterka naprawdę mówiła do czytelnika, prowadziła z nim rozmowę. Czasem nawet świadomie odpowiada na pytania, jakie powstają w głowie czytelnika, to robi duże wrażenie i powoduje, że lektura staje się jeszcze bardziej... jakby osobista.
Uważam, że zdradzenie czegokolwiek więcej z fabuły byłoby zwyczajnym świństwem, jest to bowiem rzecz tak dobrze przygotowana i opisana, że naprawdę nie chcę nikomu psuć zabawy. Od siebie dodam tylko, że zarówno postać bohaterki, jak i podjęte przez nią decyzje są bardzo przyjemną lekturą, taką bardzo w stylu właśnie historii z Barbarottim: jest smutno, smętnie, depresyjnie, żadnych cudownych uniesień, żadnej radości ze świata - szare życie szarego człowieka w bardzo, bardzo szarym świecie.
Kto zna twórczość Agathy Christie, ten szybciej od innych domyśli się o co chodzi, pisarka ma w swoim dorobku bardzo podobną powieść, jeśli chodzi o sam pomysł, tylko za ChRL nie pamiętam tytułu. Ale nawet takim czytelnikom Nesser przygotował kilka dodatkowych niespodzianek. Kto lubi realistyczne, brutalnie prawdziwe i pozbawione żałosnych, radosnych ozdobników historie o życiu, ten będzie "Żywymi i umarłymi" zachwycony. Jak ja. Polecam.
Levande och döda i Winsford
Czarna Owca 2016
Pierwszy tom cyklu o komisarzu Montalbano to lektura zadziwiająco krótka, ale niezwykle intensywna. Książka w zasadzie czyta się sama; autor posiada umiejętność takiego przedstawiania sytuacji, że czytelnik ani się obejrzy, a czytnik już mu wskazuje 35% lektury zaliczonej. Z jednej strony mamy do czynienia ze ścianami tekstu, z drugiej z bardzo krótkimi fragmentami, najczęściej dialogów, nawet nie przedstawiających rozmówców - a mimo to czytelnik doskonale się w tekście i rozmowach orientuje.
Komisarza bardzo łatwo polubić, od pierwszych chwil jest postacią interesującą. Całość akcji rozgrywa się na Sycylii, dość specyficznym miejscu, gdzie - prawie jak u nas - rządzą znajomości i sieci wzajemnych przysług. Trudno o ludzi uczciwych, a jednak komisarz takim jest, i każdy o tym wie, co także ma znaczenie podczas kontaktów z nim, nie tylko podczas śledztwa, ale i w życiu prywatnym.
A życie prywatne pana komisarza jest ciekawe tak, jak sama zagadka kryminalna. Szczególnie życie uczuciowe. Zresztą, zagadka także jest interesująca, bo zbudowana pomysłowo, łamiąc schematy. W kryminale od trupa i mordercy zawsze ważniejsze mi się wydawało tło i bohaterowie, i pod tym względem powieść nie zawodzi. Z tym, że jest bardzo krótka, pozostawia uczucie niedosytu. No, ale pan Camilleri pisze serię od dawna i nic nie stoi na przeszkodzie, by od razu sięgnąć po więcej.
La forma dell'acqua
Noir Sur Blanc 2007
To druga, po biografii Slayera książka tego autora, która trafiła w moje ręce. I znowu jedno widać od razu - facet naprawdę lubi ten rodzaj muzyki i bardzo, ale to bardzo chce o nim opowiadać. Nie znaczy to jednak, że jest w tym dobry, niestety.
Jest to biografia, która przez ani moment nie stara się nawet udawać obiektywnej. Nie mam z tym problemu, jeżeli autor był (jest) totalnym fanem Burtona, jest oczywistym, że całość będzie napisana maksymalnie subiektywnie. Gorzej, że autor nie tylko jest fanem, ale zdaje się być wręcz fanatykiem, i takie stawianie na piedestale zmarłego tragicznie przed laty muzyka może bardziej zaszkodzić, niż pomóc. Bo o ile trudno dyskutować z rolą Burtona w Metallice, tak podjęcie się analizy co zrobiłby dalej muzyk, gdyby żył i jak potoczyła by się historia zespołu to lektura nawet nie żenująca, co wręcz tragiczna. A autor bez wahania przedstawia przeróżne scenariusze, które według niego miały by miejsce. No kurde, ręce opadają.
Jednak nim biografia robi się pozycją w dorobku autora kompromitującą, jest to całkiem sprawnie napisana rzecz. I nawet nie tyle ciekawe jest życie muzyka, co dogłębne analizy jego twórczości. Autor mocno skupia się na poszczególnych utworach zespołu, analizując co ciekawsze fragmenty co do sekundy, zwracając uwagę czytelnika na momenty, które czasem można przegapić. To czyta się nieźle, podobnie jak o stosunku Burtona do samej muzyki, który to stosunek zmienił odczucia całego zespołu, co zresztą doskonale słychać w różnicy między Kill’em All, albumu komponowanego w przeważającej większości bez Cliffa a kolejnymi dwiema płytami, jakże dojrzalszymi i o wiele bardziej skomplikowanymi.
Podsumowując: nawet największym fanom zespołu polecam tę książkę tylko w dobrej, promocyjnej cenie. Wtedy warto.
To Live is To Die
Sine Qua Non 2013
Poprawność polityczna skłania do przedstawienia Czarnych skrzydeł w samych superlatywach. Nie można inaczej mówić o książce przedstawiającej losy niewolników w Stanach Zjednoczonych, nie wypada! Jest to jednak powieść wcale nieokreślona jako “dla dzieci”, stąd czytelnik spodziewa się po niej czegoś więcej, niż tylko powielenia starego jak świat schematu: my, dobrzy, uczciwi walczymy z tymi złymi, nieuczciwymi, i gdy poniesiemy już odpowiednio imponujące ofiary, to na pewno zwyciężymy. Jednak trudno to “coś więcej” znaleźć, książka od początku do samego końca jest niestety czarno-białym przedstawieniem sytuacji, która czarno-biała wydawać się może jedynie najmłodszym i tylko największym idealistom.
Zdziwienie czytelnika trwa od pierwszych stron powieści. Zdziwienie i poczucie niejasności, coś tu nie gra. Jakim bowiem cudem mała dziewczynka, wychowywana w posiadłości białych, oczywiście posiadających niewolników, miałaby tak sama z siebie stwierdzić, że to jest złe? Bez żadnego większego zdarzenia, bez momentu przełomowego? Jasne, takich wydarzeń spotka kilka w dzieciństwie, jednak ona - bohaterka, Sara Grimke - jest przeciwna obecnemu stanowi rzeczy od samego początku, odkąd pamięta. Nie jestem w stanie tego zaakceptować.
Podobnie trudno mi zaakceptować wyraźne wywyższenie czarnych; przedstawienie niewolników jako ludzi niezwykle skomplikowanych. Cwanych - jasne. Sprytnych - oczywiście. Mających doskonały instynkt przetrwania - no wiadomo. Jednak tu ciemnoskórzy występują niczym od dawien dawna uświadomieni mędrcy, na tle zdecydowanie prostszych umysłowo właścicieli o białej skórze.
To jest zbyt proste ukazanie sceny, to nie jest rzeczywistość. Książce brakuje polotu w opisywaniu faktów, jest jak nie powieść, ale komiks o superbohaterach. Fajnie, że poznaliśmy dzięki niej siostry Grimke - postaci autentyczne, które na wiele lat przed secesją promowały nie tylko odejście od niewolnictwa, ale także zwiększenie roli kobiet w społeczeństwie. Dobrze jest dowiedzieć się o ich istnieniu, to inspirujący fakt. Ale przedstawienie postaci jest tak mało wiarygodne, że aż komiksowe; jest to historia zbyt prosta, w której o wiele większe znaczenie ma efekt działalności sióstr i to, co po sobie pozostawiły. Jednak ja nie poznając porządnej genezy, rzetelnej, autentycznej i brzmiącej realistycznie nie jestem w stanie się zachwycać historią, bo choć tło jest inspirujące, to wykonanie bardzo przeciętne. Jak ktoś pragnie rzewnej historii o trudnym losie niewolników, to wciąż o wiele lepszą lekturą pozostaje Chata wuja Toma, notabene powstała podobno także na kanwie opowieści sióstr Grimke, rzecz o wiele lepiej napisana i znacznie mocniej chwytająca za serce.
The Invention of Wings
Wydawnictwo Literackie 2014
To już piąte spotkanie ze szwedzkimi policjantami z Wydziału Zabójstw i średnio przyjemnym w kontakcie psychologiem, Sebastianem Bergmanem. I zarazem drugie - od czasu udanego debiutu, Ciemnych sekretów - naprawdę udane. Aż wierzyć się nie chce, ale po trzech bardzo średnich odcinkach, bardziej przypominających telenowelę niż porządne kryminały, otrzymaliśmy powieść nie tylko przedstawiającą doskonały temat główny, ale też sprawnie zamykającą wiele wątków, które od dawna o zamknięcie się prosiły.
Torkel, Ursula, Vanja, Billy i wspomniany Sebastian stają naprzeciw mordercy, którego działanie jest rewelacyjnym odbiciem naszych czasów. Otóż sprawcą morderstw jest ktoś, kto ma ogromny żal do świata, do społeczeństwa, że zatraciło wartość, jaką jest wiedza i wykształcenie. Morderca zabija zwycięzców programów typu reality show, blogerów (OMFG!) a nawet ludzi, którzy według niego są odpowiedzialni za promowanie tego typu karier, w których nic nie trzeba umieć, a mimo to się ustawić do końca życia. Walka z celebrytyzmem, ale walka przygotowana przez kogoś z ambicjami, kogoś, kto pragnie coś ludziom uświadomić a nawet mieć naśladowców.
Sprawa mordercy jest bardzo ciekawa, a duet autorów opisuje ją tak, że otrzymujemy przekrój przeróżnych postaw i stron, które dadzą czytelnikowi niejeden powód do zastanowienia. Czy faktycznie celebryci są aż takim złem, jak się może wydawać? Czy wykształcenie naprawdę ma takie znaczenie? Czy świat zszedł na psy, czy dopiero schodzi? Teorii jest więcej i niektóre są naprawdę odważne, mogą się podobać.
Drugą stroną są dzieje głównych postaci. Narzekałem przy jednym z poprzednich odcinków, że Hjorth/Rosenfeld piszą jak scenarzyści telenoweli; cały odcinek nic, a na końcu cliffhanger i pozostaje jedynie czekać na następny tom. Tym razem jednak bohaterowie wyraźnie sami mają dość takiej sytuacji, kończąc lub zmierzając do zakończenia swoich problemów osobistych, o czym czyta się doskonale, z zaangażowaniem, dopingując ich, trzymając kciuki za ich odwagę w podejmowaniu decyzji; czytelnik ma dość tych problemów i z autentyczną radością patrzy, jak autorzy likwidują je jeden po drugim.
A najlepsza jest końcówka, choć dość przewidywalna, to i tak uderza prosto między oczy. Odkąd zamknąłem czytnik się zastanawiam: czy lepiej, gdyby ten cliffhanger doczekał się kontynuacji w szóstym tomie, czy lepiej, gdyby to był koniec całej serii? Bo, kurde balans, byłby to koniec doskonały, idealny jak lubię.
De underkända
Czarna Owca 2016
"Niewinność" to jedno wielkie nieporozumienie, a nawet rozczarowanie. Wiadomo, że nie można się spodziewać bóg wie jakich doznań po tego typu literaturze, ale akurat Dean Koontz potrafi opisać grozę i niesamowitość dobrze, z klimatem, nawet jeśli fabuła jest klasycznym horrorowym stekiem bzdur. Tym razem jednak autor nie trafił; być może miał zbyt duże chęci, zbyt wielkie założenia - bo powieść tak właśnie wygląda, jakby miała prowadzić do czegoś naprawdę mocnego - ale sił nie starczyło na wykonanie. Końcówka książki to naprawdę słaba konstrukcja, taki niewypał po wspaniale zapowiadającym się fajerwerku.
Bardzo chce się wiedzieć kim są ci, których tak bardzo boją się ludzie. Kim jest bohater, dlaczego wzbudza (i jemu podobni) tak duże obrzydzenie i od razu gniew, wściekłość, pragnienie unicestwienia osobliwości. Chcemy więcej, by klasyczna opowieść o Pięknej i Bestii (bo od razu wiadomo, że to będzie właśnie tego typu opowieść) stała się zaskakująca, oferowała nowe pomysły, rozwiązania. "Niewinność" sugeruje, że taka właśnie będzie. Pietyzm autora w przedstawianiu losów swojego bohatera, dokładnym opisie jego dzieciństwa, matki, Ojca - trudno podczas lektury nie odnieść wrażenia, że będzie warto, że będzie książka o czymś istotnym, czymś godnym zapamiętania.
Jednak nie jest. Interesująco zapowiadający się horror, thriller - nieważne, powieść wywołująca niepokój - zostaje na ostatnich stronach sprowadzona do bardzo przepisowej, boleśnie zgodnej ze schematem gatunku grozy kategorii C drogi, czyli niewielkie "puf" z czegoś, co miało razić jak bomba atomowa. Szkoda kreacji bohatera, szkoda kreacji bohaterki, szkoda ich uczucia zmarnowanego na rzecz tak prostą, banalną i niestety przewidywalną. Szkoda.
Innocence
Albatros 2015
W posłowiu do Wizji Koontz z rozbrajającą szczerością stwierdza, że gdyby stale pisał takie powieści, nigdy nie trafiłby na listy bestsellerów. Ale jednocześnie decyduje się książkę wznowić, bo mimo wszystko uważa ją za rzecz sympatyczną, czytaj: rozrywkę odrobinę mroczną. I jest to doskonałe podsumowanie tej pozycji, faktycznie stworzonej raczej do zabijania czasu w poczekalni u dentysty, albo lektury podczas podróży pociągiem, która z nóg nie zwali, ale wydaje mi się, że ogromna większość czytelników nie tylko dotrwa do końca, ale wręcz będzie ciekawa czy naprawdę mordercą jest ten, o kim myślę?
Wizja to bardzo klasyczny thriller, w którym do ostatnich stron szukamy brutalnego mordercy. Jednak na półkach w księgarniach książka nie będzie stała obok powieści Thomasa Harrisa czy Tess Gerritsen, ponieważ tu bohaterem jest nie policjant czy detektyw, a jasnowidz - kobieta, która potrafi ujrzeć zbliżające się zbrodnie. Wraz z mężem i bratem współpracuje z policją, jednak nie wszędzie jest witana z otwartymi rękami, także dlatego, że poddaje się terapii, bowiem w przeszłości przydarzyło się jej coś potwornego.
Bardzo szybko okazuje się, że Koontz nie zaskoczy tu zbyt wielu czytelników, jedzie schematami od początku do samego końca. Jest jednak pisarzem na tyle utalentowanym, że chce się brnąć dalej, dla samej przyjemności oglądania dobrych bohaterów i niezłych dialogów. Poza tym Koontz ma talent także do kreowania niepokoju. Nie tyle strachu, bo Wizja mało kogo przestraszy, ale właśnie niepokoju, a co za tym idzie pragnienia, by wreszcie wszystko się wyjaśniło, by się skończyło, by bohaterowie mieli upragniony spokój. Czyli jak na thriller emocje wywołuje idealne, a że dla wielu jasnowidzenie, poltergeisty i inne takie to zwykłe bzdury? Co z tego, skoro czyta się tak dobrze?
Drugi tom historii o von Beckach okazuje się być czymś zupełnie innym od Dziedzictwa von Becków. To już nie jest powieść obyczajowa, rodzinna saga z elementami romansu. Motywy historyczne znane nam z tomu pierwszego zostały rozbudowane tak, że otrzymaliśmy powieść sensacyjną, z zagadką sięgającą czasów drugiej wojny światowej, rozgrywaną nie tylko przez postaci nam znane, ale i nowe, także z wojskowych wywiadów. Książka jest o wiele bardziej dynamiczna, i choć dotyczy znanych nam postaci, autorka postarała się, by nie niszczyć naszych wrażeń z lektury tomu poprzedniego, bądź co bądź zupełnie innego typu literatury.
Werner von Beck, Maria Tarnowska - te postaci są tu jedynie odległym tłem. Pomysł na intrygę dotyczy znanego nam brata Wernera, jednak jej wykonanie skupia się na zupełnie nowych bohaterach. Książka nie wydaje się być pójściem na łatwiznę, wykorzystaniem udanej powieści poprzedniej w celu dorobienia paru groszy; wręcz przeciwnie. Literaturę typu sensacja o wiele przyjemniej czyta się znając te wszystkie szczegóły, które wpłynęły na losy von Becków, a które wcale nie zostały tu powtórzone. Myślę, że książka obroniłaby się jako pozycja samodzielna, jednakże znajomość tomu poprzedniego daje dodatkowego smaku.
Piętno von Becków czyta się nieźle, momentami miałem wrażenie, że obcuję z powieścią Jacka Higginsa. Skoro von Beckowie byli zaangażowani w drugą wojnę światową, ta występuje tu w o wiele szerszym kontekście. Nie tylko jako moment zawieruchy, w którym stosunkowo łatwo było “zagubić” cenne przedmioty (takich fabuł było setki, a będzie jeszcze więcej z czasem), które teraz potomkowie pragną odzyskać. Wojna światowa to także holocaust, i tym razem autorka nie uchyla się od opisania takich zbrodni dokonywanych w Auschwitz (dodatkowo opartych na faktach) że człowiekowi nie tyle robi się źle, co wręcz ogarnia go czysta wściekłość i pragnienie zemsty.
Sporym atutem twórczości pani Jax pozostają bohaterowie. Podobnie jak w tomie poprzednim, i tu są postaciami pełnokrwistymi, żywymi, i tak zwykłymi, że nie sposób się z nimi nie identyfikować. Oczywiście, że znowu autorka nie uniknęła pewnych uproszczeń, ale według mnie nie są to wady; to jest powieść sensacyjna, więc pewne typowe dla tego gatunku zagrania po prostu muszą występować.
Jasne, że Dziedzictwo von Becków jest książką lepszą, ale i tej nic nie brakuje. Jestem coraz bardziej ciekaw pozostałej twórczości pani Jax, właściwie już raczej jestem nawet fanem. Obie opowieści o von Beckach polecam, a sam lecę rzucić okiem co jeszcze autorka ma do zaoferowania.
Na samym wstępie od razu się przyznam, że tego typu powieści są właśnie dla takich, jak ja. Bardzo lubię rodzinne sagi, rozgrywane na przestrzeni wielu lat, w których ludzkie losy oglądamy na tle historii. Stąd już na starcie byłem mocno pozytywnie nastawiony na powieść Joanny Jax, i z pewnością znajdzie to swoje odbicie w mojej opinii o powieści Dziedzictwo von Becków.
Początek i zakończenie to najsłabsze elementy książki. Prolog i epilog mogłyby chyba wręcz nie istnieć; mowa jest o znalezieniu zwłok i rozwiązaniu zagadki śmierci człowieka. Kim jest ofiara? O tym dowiemy się z właściwej części opowiedzianej tu historii, która rozpoczyna się w połowie lat trzydziestych XX wieku w Wolnym Mieście Gdańsk, a kończy w czasach nam współczesnych. Jednak motyw morderstwa jako wywołanie całej tej sagi jest kiepski, bowiem historia Marii Tarnowskiej i Wernera von Becka broniła by się i bez kryminalnego wstępu. Wspominam o tym głównie z powodu końcówki książki, która jakby pędzi przed siebie gubiąc po drodze nogi, a wszystko kończy się… tak słabo, taki niewypał otrzymujemy w epilogu. Nagle do człowieka dociera, że losy ubogiej Polki i niemieckiego oficera SS prowadzą do czegoś tak słabego, aż przykro się robi.
Ale jeśli na chwilę zapomnieć o morderstwie, okazuje się, że otrzymujemy bardzo solidną, świetnie przygotowaną, zaplanowaną a następnie rozpisaną historię rodzinną, która - choć zdaje się, że nieczęsto będzie zaskakiwać - jest momentami wręcz pasjonująca. Że miłość między Polką i SS-manem będzie co najmniej problematyczna - to rzecz oczywista. Jednakże autorka bardzo sprytnie unika przewidywalnych rozwiązań, idzie bardzo daleko od linii najmniejszego oporu, łamie zdawałoby się, że oczywiste, i nawet będące na miejscu, schematy, oferując nam opowieść nie tylko wciągającą pod względem literackim, ale też pełną emocji. Nietrudno jest siebie samego postawić w roli poszczególnych bohaterów. Imponuje przygotowanie postaci i dbałość o detale, logika wydarzeń i związki przyczynowo-skutkowe powodujące kolejne zawirowania i zmiany.
Od zawsze byłem fanem tego typu rodzinnych sag, pełnych konfliktów, rozgrywanych na przestrzeni dziesiątek lat. Moim ulubionym twórcą dawniej był Jeffrey Archer, który jednak z czasem przestał zaskakiwać, często mam wrażenie, że facet pisze wciąż jedną i tę samą książkę. Joannie Jax jednak udało się mnie wielokrotnie zaskoczyć, uradować obraniem innej, niż się spodziewałem, ścieżki fabularnej oraz wspaniałą kreacją postaci, wśród których nie znajdziemy ludzi idealnych (lub z definicji złych), bohaterów papierowych, przypisanych do jednej roli. Także fakt, że sama historia jest jedynie tłem, a nie elementem najbardziej istotnym mi akurat przypadł do gustu. To opowieść o ludziach, żyjących w różnych czasach, nie o czasach samych w sobie, bez analiz, rozważań, wskazań lepszych bądź gorszych dróg. Lektura była ogromną przyjemnością (oprócz epilogu, który zawiódł banałem) i bardzo jestem ciekaw kolejnej książki opowiadającej o Beckach, zatem nie przedłużając, idę czytać.
Dziedzictwo von Becków
Videograf II 2014
Niby mamy tu wirtualną rzeczywistość, światy wykreowane sztucznie, graczy - pachnie przyjemnie cyberpunkiem. Ale po prawdzie od niemalże pierwszych stron lektury W sieci umysłów znacznie bardziej kojarzy się z typową, klasyczną powieścią z gatunku fantasy, gdzie wirtualna rzeczywistość jest niczym wymyślony bajkowy świat, zamieszkują ją potwory, z którymi należy walczyć, a nawet ma swojego Złego, którego dzielni śmiałkowie muszą pokonać.
Jest to powieść z gatunku young adult, i jestem przekonany, że młodszym czytelnikom będzie się podobać. Wyobrażam sobie, że dwadzieścia lat temu sam bawiłbym się doskonale, bez większych problemów identyfikując się z bohaterem, podobnie zresztą jak wówczas nie raziły by mnie liczne uproszczenia fabularne i rozwiązania tak proste, że nielogiczne. Ponadto powieść jest mocno powtarzalna, i napisana według schematu prostej sesji rozgrywki RPG, gdzie na każdym kolejnym kroku trafia się kolejna akcja, aż dochodzimy do tej ostatniej, po której wypada już tylko sięgnąć po następny tom. Bo dziś już chyba się nie da napisać po prostu powieści, trzeba od razu strzelać seriami i cyklami.
Owszem, na końcu książki czeka niespodzianka, bardzo przyjemna, jednakże docenią ją zdecydowanie tylko niespecjalnie doświadczeni literacko czytelnicy. Serdecznie polecam W sieci umysłów jako prezent dla czternastolatka, jednakże tym, którzy mają chęć na coś cyberpunkowego tradycyjnie polecam cykl Głębia Siergieja Łukjanienki czy nawet pierwszy tom naszego, polskiego Gamedeka - o niebo lepszą lekturę.
The Eye of Minds
Albatros 2015