Tom pierwszy trylogii opowiadającej o potwornym wieku XX rozpoczyna się wraz z początkiem stulecia, kończy zaś w połowie lat dwudziestych. Ken Follett na przykładzie kilku postaci prezentuje czytelnikom totalne zmiany; jak w ciągu kilku zaledwie lat dotychczasowy, znany od dawna porządek został totalnie zniszczony.
“Upadek gigantów” skupia się tak naprawdę na jednej, za to zasadniczej kwestii: losu robotników. Autor świetnie pokazuje czym jest kapitalizm i z jakiego powodu tak popularnym stał się ruch socjalistyczny, a później komunistyczny. Jednak Follett nie jest radykałem, nie ma także na oczach klapek - pisząc doskonale sobie zdaje sprawę, że nie ma idealnego porządku, najprawdopodobniej nigdy nie będzie, a każda władza narażona jest na takie same pokusy. Co więcej jest w stanie zaskoczyć czytelników refleksją, jak dzisiejszy świat niewiele różni się od tego sprzed dokładnie stu lat, i to jest przerażające.
Drugim elementem historii tu pokazanej jest oczywiście pierwsza wojna światowa. Follett wspaniale opisuje jej genezę i tłumaczy klarownie wszystkie powody, przez które do takiej potworności doszło. Polityka jest przedstawiona w tak jasny sposób, a jednocześnie tak bardzo wciągający, że chwilami można zapomnieć o bohaterach biorących w tym wszystkim udział - pełnoprawna powieść historyczna zmienia się w ideał podręcznika do historii.
Sami bohaterowie pochodzą z najważniejszych dla epoki krajów: Wielkiej Brytanii, Niemiec, Rosji i Stanów Zjednoczonych. Mamy tu przekrój klas, zatem poznamy nie tylko los proletariatu, ale i sposób myślenia arystokracji, zarówno brytyjskiej, jak i niemieckiej, a także politykę izolacji wyznawaną przez amerykanów. Niestety z pewnym rozczarowaniem muszę zauważyć, że postaci nie są wybitnie przygotowane, raczej zręcznie dopasowane do historii, niż starannie skrojone. Ken Follett w “Upadku gigantów” prezentuje jakby pewien dystans do wykreowanych przez siebie bohaterów, brakuje tu większych emocji.
Książka to kawałek bardzo dobrej lektury, jednak nie nazwałbym jej dziełem monumentalnym, jak często się ją określa. No, chyba że chodzi o ilość stron - tysiąc to ładna liczba. Jednak ów tysiąc nie przekłada się na jakość. Pewne fragmenty są zbyt mocno rozbudowane, z kolei inne w widoczny sposób skrócone, między innymi koniec, który zdecydowanie mógłby być inaczej przemyślany, bardziej zachęcający do sięgnięcia po kolejną część. Ostatecznie efekt jest podobny do tego, jaki widziałem w słynnych “Filarach ziemi” - czytało się lekko i przyjemnie, ale tak gruba pozycja zwyczajnie obiecywała coś więcej, niż po prostu bardzo dobrą powieść. Mimo ogólnego zadowolenia coś mi tu jednak nie pasuje, czegoś brakuje, nieco więcej polotu może, zaangażowania, uczucia? Coś tędy w każdym razie.