W trzeciej części cyklu o Egzekutorze autor bardzo sprawnie (a przy tym w widoczny sposób doskonale się bawiąc) łączy główne wątki towarzyszące nam w dwóch poprzednich tomach. Tym razem jednak bohaterem nie jest żaden z klonów Jeffersona Nighthawka, ale sam Widowmaker, we własnej osobie; lekarstwo na jego chorobę zostało wynalezione i po ponad stu latach Nighthawk może ponownie spojrzeć na Galaktykę.
Niestety nie jest mu dane spokojnie osiąść, i cieszyć emeryturą. Jak było do przewidzenia: jego klony zdobywając pieniądze dla swego “ojca” narobiły wielu wrogów, których nie interesują niuanse dotyczące skomplikowanej “struktury rodzinnej”. Przeciwnicy szukają Jeffersona Nighthawka, a na tę chwilę nasz bohater jest jedynym, który nosi to miano. Co więcej, nie zamierza z niego rezygnować.
Powoli ogarnia go zniechęcenie, a wraz z coraz większym gniewem na zaistniałą sytuację robi to, co zrobiłaby większość ludzi: popełnia błędy. Zresztą dzięki temu jest bohaterem znacznie bardziej interesującym niż ten z “Powrotu Egzekutora”, który był tak doskonały, że czasem aż papierowy. Dodajmy do tego ciągłe przekomarzanie się z obecnym we wszystkich tomach Ito Kanashitą oraz kobietę, z którą Nighthawk chciałby spędzić resztę swoich lat i wychodzi bardzo przyjemna opowieść idealnie dopasowana do dwóch poprzednich.
Choć koniec książki został przygotowany tak, by całość zamknąć, nie sposób nie zauważyć pewnych luk i uproszczeń, których autor dokonał. Ostatnie strony książki wyglądają zresztą tak, jakby Mike się gdzieś bardzo spieszył. I prawdę mówiąc taka gonitwa aż się prosi o ciąg dalszy, pytanie natomiast brzmi: dlaczego autor odpoczywał kilka lat, nim opublikował tom czwarty? Mam nadzieję, że opóźnienie było efektem dopracowania książki, że “A Gathering of Widowmakers” nie okaże się bublem...