Próby Alfreda Wielkiego, mające na celu zjednoczenie wszystkich pomniejszych królestw na wyspie w jedno państwo - Anglię - zapewniły władcy miejsce w Historii. Czasy były trudne, gdyż północna część dzisiejszej Anglii zajęta była przez Duńczyków, a ci nie znali innego sposobu na życie, jak tylko łupienie i plądrowanie. Wojna goniła wojnę, i tylko dzięki wybitnym postaciom najeźdźcom nie udało się podbić Wessexu, Mercii i Kentu.
Szósta część cyklu saksońskiego jest jak kolejny rozdział. Nie ma sensu oczekiwać od książki czegoś innego, jak tylko dalej tej samej historii, opowiedzianej w ten sam sposób, pokazującej wciąż te same postaci i charaktery. Obok tych, którzy faktycznie cierpią jest wielu na ludzkim cierpieniu się bogacących, księża i biskupi prześcigają się we wmawianiu prostym ludziom bajek o piekle i karze, jaka niechybnie czeka na grzeszników, mali ludzie idą do polityki, wielcy natomiast całe życie walczą z małymi, próbującymi odebrać im sukcesy na polach bitew.
W tym wszystkim wciąż obserwujemy Uhtreda z Bebbanburga, Pana Wojny, Saksona, ale jakby Duńczyka, broniącego królestwa chrześcijan, ale noszącego na piersi młot Thora. Teraz oglądamy Uhtreda już dojrzałego, mającego ponad czterdzieści lat, co w tamtych czasach było wiekiem wręcz sędziwym. Dobrze jest go widzieć mądrzejszym, sprytniejszym, bardziej przewidującym. Dobrze jest czytać o tym, jak potrafi otoczyć się ludźmi mądrymi, często wskazującymi mu rzeczy, których istnienie sam przeoczył. To stary znajomy, a jego walka ze zmorą chrześcijaństwa, naiwnością ludzi i głupotą władców wymaga kibicowania.
Jak i poprzednio: bardzo dobra książka. Cóż z tego, że taka sama, jak poprzednie? Takie były czasy: wojna za wojną, bitwa za bitwą, zdrada za zdradą. Dobrze, że gdzieś w tym wszystkim znalazł się czas na miłość i wielkie czyny tych, którzy tworzyli Historię.