Na przykładzie “Admiralette” Andrzeja Tucholskiego widać największe wady zjawiska zwanego selfpublishingiem. Autor jest człowiekiem, który coś osiągnął, stał się znany, dzięki swojemu blogowi. Fanów jest sporo, a ja życzę ich Andrzejowi jeszcze więcej, bo czemu nie? I daleki jestem od wytykania autorowi tego, że swoją popularność chciałby wykorzystać, wejść w grono pisarzy, a także na tym zarobić. Każdy by chciał. Nie ma w tym nic złego - popularność buduje się właśnie w tym celu. Wszystkie lajki tego świata prędzej czy później zamieniają się w walutę. Po to są, powiedzmy sobie to jasno, wyraźnie, szczerze. I to jest ok. Naprawdę, przestańmy być hipokrytami.
Problem jest taki, że popularność jest tak samo dobra, jak szkodliwa. Popularność spowodowała, że natychmiast, od pierwszych chwil, gdy tylko autor pochwalił się książką, rósł swego rodzaju hype. Lubimy Andrzeja, kupiliśmy produkt - jasna sprawa. I od razu po rozpoczęciu lektury widać, że dla kogoś ta popularność była ważniejsza od jakości. Ludzi stojących za wydaniem “Admiralette” bardziej interesowała ilość sprzedanych sztuk, niż poziom produktu. I szkoda autora, bo konstruktywna krytyka na poziomie wydawnictwa na pewno by Andrzejowi pomogła. Ale tu jej zabrakło. Zabrakło profesjonalizmu, selfpublishing został potraktowany bardzo dosłownie.
Otrzymaliśmy książkę, która oferuje bardzo niski poziom, bardzo słaby język, i sam autor, nawet jeśli w tej chwili broni jej niczym matka swoje dziecko, za kilka lat najdalej dostrzeże wszystkie jej wady.
Selfpublishing potrafi być szkodliwy. Na stronie, gdzie możemy kupić “Admiralette” zdarzało mi się pobrać lepsze książki, ale też o wiele większe gnioty. Teksty nie mające żadnej wartości, pisane dla hecy, przez osobowości, których raczej nie chciałbym poznać. Książka Andrzeja na ich tle wcale zła nie jest. Jednak nie porównujemy do gorszych, tylko lepszych, prawda? No i druga sprawa: “Admiralette” nie jest za darmo. A gdyby była to pozycja darmowa, autor z całą pewnością nie musiałby się borykać z tak ogromną krytyką. Wiecie, jak to jest: darmowa, słaba książka to tylko strata czasu. A tu mamy jeszcze stratę pieniędzy, i to na tyle “sporej” sumy, że bez kłopotu można za te 12 złotych kupić coś wartościowego na naszym sympatycznym, wypełnionym promocjami rynku ebooków.
Są wydawcy, którzy selfpublishing traktują mądrzej. Którzy ogarniają temat szerzej, którzy po prostu zrozumieli o co w selfpublishingu naprawdę chodzi. Nie ma się co dziwić, że wciąż niewielu naprawdę znanych i wartościowych pisarzy weszło w ten biznes, gdy na największych stronach oferujących samodzielne wydawanie książek roi się od produktów, które na zawsze powinny pozostać w szufladach i na dyskach twardych komputerów. I Maków(*)
---
(*) sorry, ale tej złośliwości nie potrafiłem sobie odmówić