814 Obserwatorzy
28 Obserwuję
pablos

Pablos czytelnik

Ile Kinga w Kingu? A którego Kinga?

Śpiące królewny - Stephen King, Owen King

O ile Joe Hill ambitnie, specjalnie wydaje swoją twórczość pod niepełnym nazwiskiem, tak drugi syn Stephena Kinga - Owen - takich zapędów nie ma. Jakiś czas już zastanawiałem się jak potrafi pisać, i wreszcie nadarzyła się okazja, bowiem pod “Śpiącymi królewnami” podpisał się zarówno syn, jak i ojciec. A przynajmniej tak myślałem, jednak jak się okazało - błędnie.

 

I bez zbędnego pitolenia powiem od razu - książka to typowa dla Stephena Kinga kniga, zdecydowanie za długa, w której do czynienia mamy z absolutnie dziwnym pomysłem i początkowo rewelacyjnym wykonaniem. Opis małego miasteczka, przedstawienie bohaterów, zależności między nimi, nakreślenie sytuacji, opis więzienia dla kobiet - to jest kawałek świetnej literatury. Mamy tu wszystko, z czego King jest znany, w czym jest mocny. Niestety potem jest już mniej kolorowo, a książka coraz trudniej się broni. Kto zna choć kilka klasycznych powieści Mistrza, ten dosłownie zaczyna dostrzegać wydarzenia nim do nich dojdzie, a bohaterowie powoli zaczynają się ustawiać na swoich miejscach w schemacie kreowania długiej powieści o małym miasteczku. W obliczu globalnego/lokalnego kataklizmu i wywołanego tym chaosu. To już było. To lepiej przeczytać “Bastion” lub “Pod kopułą”.

 

A twórczości Owena Kinga jak nie znałem, tak dalej nie znam, bo powieść to czysty Stephen King, 100% Mistrza w Mistrzu. Ze wszystkimi plusami i minusami. Mnie akurat zmęczyła, ale “Bastion” czy “Pod kopułą” także mnie zmęczyły, zakładam zatem, że fani tego typu książek będą bardziej niż zadowoleni.

Komedia romantyczna? Jasne, przez chwilę, a potem będzie bolało, czyli polecam "Jak zawsze" Miłoszewskiego

Jak zawsze - Zygmunt Miłoszewski

Ależ mi się ta powieść podoba! Wreszcie Zygmunt Miłoszewski napisał coś, co z pełną mocą mogę innym polecić, co uzasadnia jego niezwykłą popularność. Bo że jest dobry w PR, to wiemy. Ale teraz dowiódł, że potrafi, bowiem “Jak zawsze” jest wreszcie książką inną, niż poprzednie, którą nie tak łatwo będzie z czymś porównać, co nie było nigdy problemem u Szackiego, ani w “Bezcennym”.

 

Rzecz opowiada o małżeństwie, które szykuje się do pięćdziesiątej rocznicy swojego ślubu… No dobra, nie ślubu, tylko pierwszego razu. I tak, rację mają ci, którzy piszą, że w książce jest sporo seksu. Jest go dużo, ale uważam, że ani raz nie jest tu przedstawiony dla sportu, jest bowiem pokazany jako nieodłączny element istnienia tego konkretnego małżeństwa. Co pozwala nam sporo zrozumieć o bohaterach i tym szybciej zacząć żyć ich życiem.

 

I gdy zapoznamy się z faktami z codziennego życia, jakie towarzyszą kochającym się parom w okolicy osiemdziesiątego roku życia, następuje zmiana: Ludwik i Grażyna cofają się o pięćdziesiąt lat, lecz wędrując w czasie zmieniają się jedynie ich ciała - umysły pozostają świadome przeżytego życia. Oto świetna okazja, by przeżyć życie lepiej, mocniej, wygodniej!

 

Z tym, że Polska roku 1963 jest inna. To nie PRL; autor prezentuje nam odmienną wersję historii, w której jako jedyne państwo z bloku sowieckiego Polska się uwolniła, dzięki sojuszowi z Francją i Niemcami. Wizja autora jest bardzo łatwa w zrozumieniu i na swój sposób fascynuje, a książka, która zapowiadała się na coś na kształt romantycznej komedii staje się czymś o wiele więcej.

 

Oto doświadczymy opisu naszego narodu, opisu, który przebiega dokładnie wzdłuż tej znanej nam wszystkim granicy, dzielącej Polskę od niepamiętnych czasów, wedle której naród się podzielił i trwa w tym podziale.

 

Książka wciąga zarówno światem przedstawionym, jak i wizją, którą autor nam przedstawia. Nie jest to wizja tworzona z powagą, na serio. Autor nie próbuje tu pisać co by było, gdyby w sensie politycznym. O wiele bardziej w sensie społecznym. A społeczeństwo jakie mamy - każdy widzi, zatem komedia szybko przechodzi w nieco inny gatunek, także kończący się na “-edia”.

 

Pisać konkretniej to jak zabić przyjemność z lektury płynącą. Więc kończę, ponawiając mocną zachętę do zapoznania się z książką, jest jednocześnie o nas, Polakach, ale i o miłości, opisanej pięknie, ale i dowcipnie; o wielkim uczuciu, ale i życiu codziennym w efektach zaangażowania uczuciem wywołanego. Nie zapominając o różnicach między związkiem dwojga ludzi w latach obecnych, a latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, które są o wiele większe, niż nam się wydaje.

Czwarta część trylogii z Neshov, czyli o tym, jak znalazłem się w martwym punkcie

Saga rodziny Neshov. Tom 4. Zawsze jest przebaczenie - Anne B. Ragde

Gdy kończyłem lekturę trylogii z Neshov pozwoliłem sobie na stwierdzenie, że w życiu nie ma happy endów, rozwiązania problemów nie spadają z nieba, ot tak. Zakończenie książki “Na pastwiska zielone” bowiem doskonale o tym fakcie nam uświadamia; jest jak sarkastyczny śmiech cynika obserwującego nadzieję prostego człowieka, wierzącego, że ciężką pracą i uczciwością kiedyś, i on sam, ten, tego… Krótko mówiąc: zakończenie mi pasowało. Było boleśnie rzeczywiste.

 

I teraz jestem w kropce, by nie powiedzieć, że wręcz w martwym punkcie. Czy Autorka kończąc tom trzeci planowała powrót i przygotowanie tomu czwartego? Nie wiem, i cokolwiek by nie powiedziała, i tak nie uwierzę, wiadomo, mówi się byle co, by książkę wypromować. A czytelnicy jak pelikany łykający wydawniczy PR na nic innego nie zasługują. Mimo to, pytania pozostają: skąd wynika kilka lat odstępu między publikacjami tomów trzeciego i czwartego? Czy jest tu jakiś sens i plan, czy jedynie pragnienie pieniędzy? 

 

Ja nie będę taki odważny, by stanowczo uznać “Zawsze jest przebaczenie” za książkę jednoznacznie złą. Lub niepotrzebną. Są bowiem dwa typy czytelników pani Ragde: tacy jak ja, którym bardzo odpowiadała tragikomedia i raczej brutalny opis świata, w którym musimy funkcjonować oraz typ drugi, czyli czytelnicy, którzy przede wszystkim chcą wiedzieć co było dalej, i którym ostatnie strony historii zepsuły całą zabawę. Postacie, które tak polubiliśmy powracają, w dodatku po latach, rzecz dzieje się prawie pięć lat po zakończeniu “Na pastwiska zielone”. Odpoczęli. Nabrali dystansu do niektórych wydarzeń. Ma to sens, rozumiem, oczywiście. W przeciągu paru lat można mocno zmienić się w środku, gdy i otoczenie uległo zmianie, a otoczenie w Neshov było jak wirus wywołujący chorobę.

 

Jednak o ile mogę się zgodzić ze stwierdzeniem, że zawsze jest przebaczenie, tak doprawdy nie mogę przeboleć dość oczywistego toku wydarzeń i raczej żenującego happy endu, który sprowadza czwarty tom do roli “po prostu jeszcze jednej książki”, podczas gdy trzy poprzednie były zdecydowanie czymś więcej, niż tylko pozycjami odhaczanymi w kalendarzyku czytelnika. Pewnie, że teraz tetralogia z Neshov wygląda jakby pełniej, i będzie akceptowalna dla znacznie większej liczby czytelników. Autorka przeprowadzi ich przez mrok i znój, a potem zaoferuje światło wraz z odpoczynkiem. Osobiście jednak trudno mi teraz polecić całość; uważam, że powinna zostać trylogia. Nie każda książka musi się kończyć słowami: “żyli długo i szczęśliwie”.

 

No chyba, że teraz powstanie tom piąty, gdzie wszystko runie? Ale by było…!

Prawie jak "Kane i Abel", z tym, że w Polsce

Zemsta i przebaczenie. Narodziny gniewu - Joanna Jax

Pisałem to już przy okazji “Dziedzictwa von Becków”, napisze ponownie: jestem idealnym czytelnikiem tego typu książek, fanem takich powieści, jednocześnie obyczajowych, ale też historycznych. Jestem wręcz bezbronny, prawie bezkrytyczny. Oto ziemie Polskie pod zaborami, początek XX wieku, obserwujemy narodziny kilkorga postaci, które będą nam towarzyszyły przez raczej dłuższy czas (na tę chwilę jest już pięć tomów cyklu). My wiemy co czeka Polskę, bohaterowie - nie. My wiemy, co będzie w czasie wojny, co będzie po niej, bohaterowie żyją nadzieją i dniem codziennym zupełnie nieświadomi tego, co nadejdzie. Ja nie potrafię się oderwać od tego typu lektury, tym bardziej, że Joanna Jax wie jak prowadzić narrację, co trzeba robić, by czytelnikowi nie dawać czasu na stwierdzenie, że czas już przestać czytać, czas odpocząć.

 

Poznajemy dwóch braci. Jeden jest dziedzicem majątku, o drugim wie tylko ojciec i jedna ze służek, którą zbałamucił, po czym zostawił. Ponadto na scenie pojawiają się także dwie dziewczyny pochodzące z tej samej wsi. Sytuacja wydaje się być schematyczna, wielokrotnie przez nas oglądana, wydaje nam się, że jako “wytrawni czytelnicy, co to się znają” jesteśmy w stanie samodzielnie sobie ułożyć w głowach kolejność wydarzeń, jakie czekają na zaprezentowana postaci.

 

Ale autorka udowadnia, że każdy schemat można złamać, a potem zachwyca kreatywnym podejściem do swoich postaci i ich losów, łamiąc zasady, pokazując Polskę z okresu przedwojennego w sposób inny, niż można się spodziewać. To nie jest historia, w której kolejne wydarzenia są przewidywalne, i w której postaci wchodzą w role, jakie podświadomie im narzucamy, dopasowując się do Polski o której nas uczyli, do naszego szkolnego wyobrażenia dwudziestolecia międzywojennego. Wręcz przeciwnie, to, co zostaje nam zaprezentowane potrafi urzec swoją inwencją, a dbałość o detale w przygotowaniu bohaterów powoduje, że trudno nie kibicować każdemu z nich, nawet tym łajdakom, oportunistom i kolaborantom.

 

Początek cyklu jest bardzo dobry i stanowi udaną zachętę do sięgnięcia po następne tomy. Trochę się obawiam, bowiem o ile mi wiadomo opis wojny trwa aż do tomu piątego, ja chciałbym więcej pokoleń i kolejnych zmian w otaczającym bohaterów świecie, niż samą II wojnę światową, ale nie mam powodów by nie ufać autorce. Wierzę, że kolejne części mnie nie zawiodą i zaczynam “Otchłań nienawiści”.

U Rossa Poldarka i Demelzy wszystko po staremu

Czarny Księżyc - Winston Graham

Kolejne tomy cyklu o Rossie Poldarku zachowują podobny poziom, oferując interesującą historię o czasach z przełomu wieków XVIII i XIX w Kornwalii. Pisane dość dawno, ponad pół wieku temu, oferują powieść historyczną, w której nie brakuje opisów świata przedstawionego, zwyczajów, sposobu życia, co niektórych czytelników chwilami może nudzić. Na szczęście losy samego Rossa i Demelzy oraz konfliktu z Georgem Warlegganem są na tyle interesujące, by chcieć czytać dalej.

 

“Czarny księżyc” powstał w 1973 roku, równe dwadzieścia lat po wydaniu poprzedniego tomu cyklu, zatytułowanego “Warleggan”. I podczas lektury zdawało mi się, że tę różnicę widać. Co prawda nieco senne opisy rzeczywistości nie zanikły, ale dialogi są nieco bardziej żwawe, skutecznie utrzymując ciekawość czytelnika. Autor jest także jakby nieco bardziej odważny, kreując na kartach powieści teorię, że to właśnie w latach rewolucji francuskiej zmienił się świat na taki, jaki znamy my. Gdy dawniej istotne było prawo i etyka postępowania, tak dziś ludzkość przejmuje się jedynie prawem, wręcz kreując je bezczelnie dla swoich potrzeb. Etyczny standard postępowania już nie istnieje, dzięki takim Warlegganom właśnie i brakiem chęci wprowadzenia zmian wśród tak zwanych elit.

 

Już dawniejsze tomy cyklu pokazywały taką bardzo ludzką twarz autora, jako człowieka świadomego, który nie ma problemu z nazywaniem spraw po imieniu. Ale w “Czarnym księżycu” jest tego jakby więcej. Nie jest jednak książka, tak, jak poprzednie nie były, żadnym manifestem socjalistycznym, i można w ogóle nie zwracać uwagi na “te rzeczy”, tylko cieszyć się lekturą pełną historii o zawistnych sąsiadach, głupich tłumach, mądrych jednostkach, dzielnych kapitanach, kochających żonach, okrutnych łowach posagów, miłości, która czasem zwycięża i zawziętości, która psuje cały smak życia.

No jak Rafał Kosik napisze powieść nie dla młodszych, to nie ma... we wsi

Różaniec - Rafał Kosik

Nie dałem rady dotychczas przeczytać żadnej części “Feliksa, Neta i Niki”, ale “dorosłe” powieści Rafała Kosika zaliczyłem wszystkie. “Vertical” - tę wspominam najlepiej, ale od niedawna na równi z “Verticalem” znajduje się “Różaniec”. Autor skumulował tu całkiem sporo elementów, które lubię nawet pojedynczo, a zebrane razem to już zapewniły mi po prostu wspaniałe przeżycie.

 

“Wyjście z cienia”, “Cylinder van Troffa”, “Cała prawda o planecie Ksi”, a tuż obok “Raport mniejszości”, “Ubik” a nawet “Blade Runner” - kto na brzmienie tych tytułów czuje szybsze bicie serca, ten pewnie “Różaniec” już posiada na półce /w czytniku. Bowiem nowa powieść Rafała Kosika kontynuuje najlepsze tradycje polskiej fantastyki socjologicznej, ale miesza je nieco z Dickowskim gmatwaniem świata przedstawionego i świadomością, że na tym świecie nie da się zrobić resetu i zmiana jest możliwa raczej tylko teoretycznie. Bohater - tak zwany nuzzler - jest jednocześnie detektywem w klimacie noir, cyberpunkową “zakamuflowaną opcją antyrządową”, ale i byłym mężem (ze wszystkimi tego konsekwencjami) i ojcem walczącym o prawo do widywania się z córeczką.

 

Harpad w żadnym wypadku nie czuje powołania do walki; nie chce zmieniać Pierścienia Warszawa, nie kusi go żadna forma wygodnego życia, trzyma się z daleka od rządu, od wyborów, od policji. Posiada talent przydatny, ale nielegalny, jako nuzzler potrafi zarobić, ale że jest to zarobek obciążony ryzykiem. A że jest dobry w swojej robocie, jest kwestią czasu gdy zainteresują się nim dwie najpotężniejsze organizacje utrzymujące się z kontroli głupszych od siebie: rząd i mafia.

 

Sam Harpad przypomina trochę innych bohaterów tego pisarza. Jest interesujący, bo jego problemy są interesujące, ale tym, co trzyma czytelnika przy książce jest nie bohater, a świat przedstawiony. Czym jest Różaniec, o co chodzi z Pierścieniami, dlaczego ludzie tak teraz żyją, i co to za życie, wypełnione szarością i brakiem jakiegokolwiek innego sensu, niż tylko oglądanie durnych programów w telewizji? Jaki ktoś (i kto?) ma interes w utrzymywaniu takiego stanu rzeczy? Czemu tak niewielu ludzi się w ogóle zastanawia nad tym, co istnieje dookoła nich? Jako czytelnik usychałem po prostu z ciekawości ile będzie “Paradyzji” w tym “Różańcu”?

 

A do tego mamy pytania o samo życie, jak kontrolować ludzi, jak utworzyć system, który będzie w stanie skutecznie walczyć z przestępczością, ile człowiek jest w stanie oddać wolności dla zaspokojenia potrzeby poczucia bezpieczeństwa, jak oddawanie wolności się kończy, i jakie plusy oraz minusy posiada sztuczna inteligencja, czy człowiek jest wart tego, by o niego walczyć - o tym wszystkim pisze autor pokazując świat, który niejednego zaskoczy. Jako czytelnicy (i widzowie, bo przecież filmów z tego nurtu jest od groma) jesteśmy przyzwyczajeni do pewnego schematu i rozwiązań, jesteśmy przygotowani na dramatyczne końcówki i pełne złudnej nadziei morały z historii płynące.

 

Ale autor jest mądrzejszy i zakończenie “Różańca” jest… powiedzmy, że jest niemożliwe do zapomnienia. A jakie prawdziwe. I prorocze.

Warleggan - Winston Graham
"Niewątpliwie właśnie na tym polega największy problem zdradzonych żon. Chcą się zemścić, lecz nie mają z kim."

Szymek, Tośka, Wera i paru innych, czyli kilka godzin czystej przyjemności

Rdza - Jakub Małecki

“Ślady” tego autora czytałem prawie rok. Taka była to lektura, dająca od siebie odpocząć, nie skłaniająca do pośpiechu. “Rdzę” przeczytałem w parę godzin. Od dosłownie pierwszych słów zostałem wciągnięty w życie Szymka a potem i jego babci, kolegi, rodziców i sąsiadów. Wszystko, co miałem wczoraj zrobić, zrobię dzisiaj. Wczoraj tylko “Rdza”.

 

Zachwyciła mnie mnogość tematów, które zostały tu poruszone. Zachwyciło mnie także pokazanie ludzi jako istot wyjątkowych, w sensie: tak od siebie odmiennych, tak różnych. Ale tego akurat się spodziewałem, z tego autora już znamy. Początkowo chciałem parę motywów, które są poruszone w książce przytoczyć, ale ostatecznie stwierdziłem, że nie o to chodzi, żeby zdradzać, chodzi o to, żeby zachęcać. No to zachęcam.

 

Książka opowiada o ludziach i o życiu tych ludzi. Bywa niewesoła, ale autor pisząc o dramatach, tych mniejszych i większych nie popada w egzaltację, nie cierpi wraz z bohaterami, nie próbuje przemycać żadnych sugestii o niby uszlachetniającym cierpieniu. I takiego przedstawienia dramatu jestem fanem. I tak sobie myślę, że obok “Króla” wiadomego autora jest “Rdza” najlepsza powieścią jaką przeczytałem w ostatnich paru latach. A autor jest na drodze, gdzie każda kolejna książka wydaje się być jeszcze lepszą od poprzedniej. Aż się boję co będzie potem, w sensie: kiedy? Bo ja już bym chciał.

Ku pokrzepieniu serc / sposób na walkę / nim czas zaleczy rany

Ponieważ Cię kocham - Guillaume Musso

Guillaume Musso to taki facet, który potrafi zainteresować czytelnika od niemalże pierwszego zdania. Ponadto ma dar przekonywania do siebie i swojej wizji nawet tych nieco bardziej sceptycznych, niespecjalnie wierzących w bogów, karmę czy coś podobnego. Nawet wiedząc, że rzecz prędzej czy później przekaże nam jakąś wierutną bzdurę, przeważnie i tak chcemy poznać zakończenie książki (póki co tylko “Uratuj mnie” było tak przegięte, że uważam, iż nieudane). Po części jest tak dlatego, że jego wersja realizmu magicznego jest bardzo konsekwentna, co znacznie pomaga wejść w świat w przedstawiony, po drugie natomiast: po prostu potrafi używać słów.

 

W “Ponieważ cię kocham” poznamy kilka osób dramatu. Jest zrozpaczony po utracie córki ojciec, jest dziewczyna, której bogactwo ojca odebrało rozum, a teraz musi żyć z konsekwencjami swoich decyzji oraz dziewczynka pragnąca zemsty. Autor kreuje opowieść tak, by postacie się spotkały, po czym jak w scenariuszu filmu pokazuje scenę za sceną z ich żyć, raz po raz w dniu dzisiejszym, to znowu retrospekcje.

 

Niedobrze byłoby powiedzieć coś więcej, siłą książki jest bowiem właśnie zaskakiwanie czytelnika. Oczywiście, że byłbym o wiele bardziej zadowolony, gdyby na końcu ilość bzdur i głupot nie była aż tak imponująca, niemniej jednak uważam, że jest to jedna z lepszych książek Musso. Coś chce nam powiedzieć, czegoś nauczyć, a że autor posługuje się takimi motywami i schematami - trudno, nie przesadził na tyle, by przesłonić cel swojej opowieści, i wyobrażam sobie, że w tych dziwnych czasach niejednemu czytelnikowi książka się nie tylko spodoba, ale nawet przyda, pocieszy, a może pomoże.

Fajnie było, ale się skończyło, czyli o zamknięciu sagi o Cliftonach i Barringtonach

To był człowiek! - Jeffrey Archer

Tym razem mi się nie chce wypisywać, jak to Jeffrey Archer całe życie pisze jedną i tą samą książkę. Prawdę mówiąc od około czwartego tomu tego cyklu przestałem się tym denerwować, bo, po pierwsze: ten człowiek jest i tak jednym z najlepszych narratorów, jakich w życiu poznałem, i po drugie: dłuższe cykle tak mają, że w pewnym momencie przestaje się zwracać uwagę na drobnostki i po prostu się chłonie dalszy ciąg historii o bohaterach, których polubiliśmy.

 

Jasne, nie będę oszukiwał: zakończenie sagi jest idealnie przewidywalne, jak zresztą ogromna większość wydarzeń, które spotkały rodziny Cliftonów i Barringtonów. Jedynie ktoś, kto nigdy nie czytał żadnej książki Archera (albo w ogóle nie czytał) być może da się zaskoczyć. Ale mimo to czytelnik już od sześciu książek zaangażowany i tak dozna wzruszeń, radości, i innych przeróżnych emocji towarzyszących lekturze powieści obyczajowej. Tak to po prostu działa.

 

Obiektywnie przyznaję, że jest to tom słabszy od poprzednich dwóch czy trzech; a nagromadzenie “rodzinnej atmosfery” jak to nazywam jest tu naprawdę duże, aż do przesady. Ale dobijając końca opowieści o życiu Harry’ego, Gilesa i Emmy ze świadomością, że to koniec łatwiej jest żenujące fragmenty przełknąć bez popitki, skupiając się na tym, co w książce jest plusem. Czyli przede wszystkim na historii Virginii Fenwick, która zresztą od pierwszego tomu jest jednym z jaśniejszych punktów przedstawianej opowieści. Nie ma to jak czarne charaktery, zawsze powtarzam.

Prawie rok lektury, czyli o "Śladach" Jakuba Małeckiego

Ślady - Jakub Małecki

Parę dni temu skończyłem czytać „Ślady”, i akurat w tym samym czasie na YouTube na kanale Bukbuk pojawił się stosunkowo długi wywiad z autorem. To, co Jakub Małecki miał do powiedzenia nieźle zgrało się z moimi wrażeniami ze „Śladów”, książki, którą zacząłem czytać przed wieloma miesiącami, ale od której robiłem sobie długie przerwy.

 

Jest to pozycja trochę podobna do „Dygotu”, który znowu był nieco podobny do twardochowego „Dracha”, opisując wiele historii ludzi ze sobą powiązanych rodzinnie, a przynajmniej spowinowaconych. Każda historia rozpoczyna się od mapy, dzięki której czytelnik może się zorientować w miejscu akcji, i tak obserwujemy kolejne pokolenia ludzi żyjących w tym kraju, poznając podstawową prawdę o społeczeństwie: każdy człowiek jest różny, inny, jest indywidualnością, której nie sposób powtórzyć, skopiować. Życie osób nawet stale stojących z boku, nie wpychających się w bycie częścią większej społeczności to także taki mały wszechświat wydarzeń, dramatów i radości.

 

Mianownikiem łączącym historie, poza faktem poruszania się w obrębie pokoleń ludzi ze sobą spokrewnionych, jest opis życia od strony raczej niespecjalnie wesołej; oglądamy ludzkie dramaty, niewiele radości. Z tym, że nie są to dramaty w skali makro, a właśnie takie małe, codzienne, składające się na życie człowieka. Niektóre z osób w ogóle mnie nie obeszły, inne wręcz przeciwnie, stąd jak przypuszczam te przerwy w lekturze. Ja nie potrafię ot tak, przewrócić strony i czytać o kolejnej postaci, kiedy ta poprzednia zrobiła na mnie tak duże wrażenie, a jej historia pozostanie w głowie na dłużej.

 

I kiedy czytam taki „Dygot” czy „Ślady”, myślę sobie o autorze jak o kolejnym pisarzu, który próbuje nam gdzieś podprogowo pokazać że cierpienie jest w jakiś sposób szlachetne. Co dla mnie jest wierutną bzdurą, co brzmi jak dorabianie ideologii, próba zrobienia z siebie apostoła czego- lub kogokolwiek tam, wszystko jedno. A tu oglądam wywiad z Jakubem Małeckim, w którym opowiada on rzeczy kompletnie odwrotne, nawet odrobinę kpiąc z cierpienia jako metody na coś tam-coś tam, twierdząc, że jest człowiekiem raczej radosnym, i że tylko pisze o takich smutnych sprawach, bo go interesują. I to mi się podoba, dla mnie to dodatkowy smak książki, taki mały bonus.

 

Już za kilka dni pojawi się kolejna książka autora, zatytułowana „Rdza”. I już wiem, że nie będzie wesoła. Mam nadzieję, że w Legimi pojawi się już w dzień premiery.

Forrest Gump w stylu Hakana Nessera, czyli jak poprawić sobie humor

Jedenascie dni w Berlinie - Håkan Nesser

Nie licząc Mankella i Larssona, którzy są niejako poza kategorią, dwóch twórców skandynawskich uważam za lepszych, bardziej utalentowanych od reszty konkurencji: Asę Larsson i Hakana Nessera. O ile na kolejne powieści tej pierwszej czekam i nie mogę się doczekać, tak pan Nesser napisał tego już sporo, i co rusz wychodzi coś nowego. Tym razem w mój czytnik wpadła powieść nie należąca do żadnego większego cyklu, zatytułowana „Jedenaście dni w Berlinie”.

 

Rzecz jest absolutnie świetna. Poznajemy bohatera, młodego Szweda, który po wypadku w dzieciństwie ma spore problemy ze skupieniem, stał się powolniejszy, wiele stracił na zdrowiu, głównie przez uszkodzenie mózgu. Żyje sobie z ojcem, wujem i ciotką, aż nagle na łożu śmierci ojciec mówi mu, że w Berlinie mieszka jego matka, i że musi do tegoż Berlina się udać, by ją odnaleźć i przekazać pewien przedmiot.

 

Istotą lektury jest oczywiście obserwacja zagubionego, ale jednocześnie w pewien nielogiczny sposób odważnego, młodego człowieka, który mocno odstaje od reszty społeczeństwa. Zdaje sobie sprawę z własnej ułomności, ale dzielnie idzie do przodu, i jak łatwo można sobie wyobrazić, jego odmienność, plus obcy kraj, plus obcy język dają nam okazję do całej masy przedziwnych zdarzeń. Przy czym warto dodać, że tym razem Hakan Nesser nie dramatyzuje, nie skupia się na ciemnych odcieniach życia (jak w rewelacyjnej serii o inspektorze Barbarottim chociażby), a wręcz przeciwnie, pokazuje równie realnie, że życie często nie bywa aż tak poważne, jak nam się wydaje.

 

„Jedenaście dni w Berlinie” jest książką dość krzepiącą, przy czym autor umiejętnie bawi się różnego rodzaju nietypowymi zagraniami, trudnymi do wyjaśnienia wydarzeniami, by pokazać nam coś dobrego, coś przyjemnego, coś ciepłego. I choć mam duże problemy z trawieniem pewnego rodzaju literackich sztuczek, czy niewyjaśnionych zdarzeń, tym razem widząc jak mądrze zastosował je autor, i co przez to chciał pokazać wszystko kupuję bez wahania. Po tym pisarzu nigdy bym się nie spodziewał tak uroczej historii. Zdecydowanie polecam.

Nie, w moich oczach nic „Uratuj mnie” nie uratuje

Uratuj mnie - Guillaume Musso

Z realizmem magicznym jest trochę jak z literaturą grozy. Wiemy, że czytamy bzdury, duby smalone, ale i tak się dobrze bawimy. Poprzeczkę zmieniającą przyjemne wrażenie płynące z historii na rzecz przesadzoną i już znacznie trudniejszą do przyjęcia każdy ma zawieszoną na innej wysokości. Dlatego też znajdzie się wielu, dla których „Uratuj mnie” będzie kolejną dobrą powieścią Musso. Tym lepiej dla nich, a dla mnie gorzej, bo czas z książką spędzony niestety uważam za zmarnowany.

 

Początkowo nic nie zapowiada katastrofy, wręcz przeciwnie. Pamiętając o naprawdę niezłym „Central Parku” w wyobraźni nawet widziałem kolejną, podobnie interesującą książkę, może z równie nieprzewidzianym przeze mnie zakończeniem? Poznajemy bohaterów, widzimy ich uczucie, dostrzegamy zależności życiowe, które ich powstrzymują, i tak dalej, niemalże widząc już czekające przeszkody, z pewnością do pokonania.

 

Niestety nagle jednak autor swój realizm magiczny zaczyna traktować bardzo dosłownie. W momencie, gdy jedną z bohaterek staje się osoba od dawna nieżyjąca, która PO COŚ wróciła na ziemię, lektura straciła cały swój urok. Skończyłem tylko dlatego, że nienawidzę mieć niedokończonych książek. Tej nie polecam, sorry, są bzdury i BZDURY. Dla mnie to było zbyt wiele, jest różnica między posługiwaniem się tego typu motywami by coś czytelnikowi powiedzieć, a zwyczajnym pójściem na łatwiznę.

Niby thriller, ale jednak nie, czyli Guillame Musso po raz kolejny

Central Park - Guillaume Musso

Znany raczej z powieści należących do gatunku realizmu magicznego  Guillame Musso czasem jednak robi skok w bok. Tak było w „Telefonie od anioła”, i tak też jest w przypadku „Central Parku”. Ponownie staniemy się świadkami rodzącego się uczucia między dwojgiem ludzi, i ponownie nastąpi to w bardzo nietypowych, interesujących okolicznościach.

 

Bohaterów poznajemy na ławce w parku. Budzą się nie dość, że obok siebie, obcy, i nie dość, że spięci kajdankami (w sensie: ze sobą spięci), to jeszcze ani ona, ani on nie potrafią sobie przypomnieć końcówki poprzedniego wieczoru. Normalnie bym się takim początkiem niespecjalnie zainteresował – brzmi jak rozpoczęcie kolejnej powieści sensacyjno-kryminalnej z gatunku zabili go i uciekł, ale to jest Musso. Znając już jego kilka książek wiem, że można się spodziewać czegoś nieprzewidzianego, zaskakującego. A przy tym lektury lekkiej i niewymagającej. Super na lato.

 

I tak też jest; początkowy thriller wydaje się iść utartą ścieżką, podczas lektury po głowie chodzą nazwiska żyjących z tego gatunku rzemieślników, Tess Gerritsen, Alex Kava itp. Aż tu nagle przychodzi to, na co fan Musso czeka i od tego momentu trudno być niezadowolonym czytelnikiem. Książka faktycznie zbacza z drogi w kierunku zupełnie innych, nieprzewidzianych tematów, i pozostając lekturą lekką dostarcza jednak coś więcej, niż po prostu kolejny thriller z happy endem.

 

Czasem tak jest, że czytelnik robi sobie przerwę od literatury. Bo jakaś powieść go zmęczyła, bo zaczął kilka różnych, a żadna nie chce wciągnąć. I tu z pomocą przychodzi Guillame Musso – mój wybór numer jeden w takich literacko-kacowych sytuacjach. Przy jego książkach się odpoczywa wciąż jednak czytając, czyli można uciec od innego rodzaju kaca: wywołanego odstawieniem książek. Doskonały na chwile z cyklu chcę czytać ale sam nie wiem czego chcę, polecam, sprawdzone.

Powieść nadmuchana do granic możliwości, czyli o "Podpalaczce" Kinga

Podpalaczka - Stephen King

Powszechnie znaną prawdą o Stephenie Kingu, prócz tego, że jest bardzo utalentowanym twórcą, jest także fakt jego gadulstwa. Niejedna powieść, także te najlepsze, mogłaby być jeszcze bardziej udaną, gdyby pisarz powstrzymał swoje pióro i zwyczajnie ograniczył tę część opisów, które faktycznie nie wprowadzają wiele do lektury. Inną sprawą, że gadulstwo Kinga może się podobać, co mi się przytrafiło w przypadku powieści "Christine". Ale ja nie o tym dzisiaj, tylko o "Podpalaczce". Otóż nim cokolwiek powiem na temat fabuły jedno muszę rzec od razu: spośród wszystkich powieści Kinga jakie przeczytałem, ta właśnie zasługuje na Medal Prawdziwego Grafomana, bowiem tak ogromnej ilości kompletnie niepotrzebnych słów jeszcze w życiu nie widziałem. To jakiś rekord. Na końcu powieści powinien być wydrukowany dyplom z miejscem na uzupełnienie własnego imienia i nazwiska, dla tych, którzy będą potrafili dobrnąć do ostatniej strony.

 

Początkowo tego oczywiście nie widać. Przy pierwszych stronach książki czytelnik jest bardzo zadowolony, bowiem King, zupełnie jak w bardzo udanej według mnie "Martwej strefie" zamiast pisać horror tworzy thriller. Taki w stylu swojego odwiecznego konkurenta - Deana Koontza. Oto poznajemy uciekających ojca i córkę, uciekają przed jedną z setek tajnych amerykańskich organizacji rządowych, bowiem córka posiada moc pirokinezy - jest podpalaczką. Oczywiście jak na Kinga przystało w trakcie mieszania czasów akcji dowiemy się dokładnie skąd owa moc się wzięła, i mniej więcej w tym samym momencie lektura przestanie sprawiać czytelnikowi przyjemność i zacznie bywać nudna. A im dalej, tym gorzej, w końcu zaczyna brakować interesujących postaci, na których można skupić uwagę, ponadto King robi coś, co książkę de facto zabija: kreuje agentów rządowych w myśl zasady polskiego ludowego ORMO - czyli kompletnych idiotów, wykonujących ten zawód tylko przez fakt bycia istotą ograniczoną intelektualnie, dzięki czemu łatwą w sterowaniu, wykonującą polecenia bez męczącego zastanawiania się nad ich celowością.

 

W tym momencie czytelnik zupełnie traci zainteresowanie dla dalszych losów Charlie i Andy'ego, gdyż sprawa staje się zwyczajnie oczywista. King kompletnie nie dba o jakość swojej powieści, idąc ścieżką widoczną dla każdego, podążając nią do samego końca, przewidywalnego jak fakt nadejścia świtu po nocy. Jest to pierwsza książka Stephena Kinga, którą zdecydowanie odradzam; którą polecić mogę jedynie badaczom twórczości Mistrza, którzy potrzebują ją znać dla innego celu, niż sama lektura, ta bowiem jest zupełnie pozbawiona wdzięku, to materiał na dobre opowiadanie w stylu "Z Archiwum X" ale nie kilkuset stronicową powieść. Szkoda Waszego czasu.

Czym jest wojna przypomina Wojtek Miłoszewski

Inwazja - Wojtek Miłoszewski

Trochę się obawiałem tej książki, bowiem tematyka, jaką porusza wywołuje lekkie ostrzeżenie. Zawsze tak mam: jeśli bohaterami powieści okazują się faktyczni, znani nam ludzie, szczególnie ci decyzyjni, obawiam się o jakość lektury. Jakbym się spodziewał, że skoro autor zaczyna wsadzać w usta Hollande’a, Merkel czy Putina słowa prowadzące do czynów, to jedynym celem książki będzie łatwe wywołanie kontrowersji i szybki zarobek na tejże.

 

W przypadku Inwazji jednak obawy okazały się niepotrzebne. Jasne, gdy trwa rozmowa światowych przywódców, i w tych nielicznych fragmentach pokazujących prezesa, prezydenta i ministra obrony narodowej lektura wymaga dodatkowego zaangażowania, ale poza tym mamy do czynienia z naprawdę poważnym podejściem do jeszcze poważniejszego tematu: wojny.

 

Otóż w wersji autora Rosja nie zatrzymała się na Krymie i wschodniej granicy Ukrainy. Kraju naszych sąsiadów już nie ma, i Polska graniczy z Rosją teraz już nie tylko przy Obwodzie Kaliningradzkim, ale i na wschodzie. Coraz durniejsze działania polskiej strony (aczkolwiek układające się w logiczny ciąg z tym, co zdążyliśmy przez ostatnie dwa lata obejrzeć) służą za pretekst dla Putina i wybucha wojna polsko-rosyjska. Jej przebieg jest oczywisty – armia bez głównych dowódców wojskowych i z wiecznie skłóconym przywództwem politycznym nie może się sprawdzić niezależnie od tego jak by nie była liczna i dobrze wyposażona.

 

Wojtek Miłoszewski na przykładzie kilku postaci prezentuje czym wojna tak naprawdę jest, przypominając tym, co zapomnieli i uświadamiając tych, którzy żyją w swoim własnym świecie wyobraźni i wiary w słowa płynące z mediów. Autor nie oszczędza czytelnika, pokazując, że zbrojny konflikt to nie tylko walki między armiami i żołnierzami. To przede wszystkim chaos i koniec życia jakie znamy, przypomnienie w jakim luksusie żyjemy i jak niewiele trzeba, by nam wszystko odebrać, wszystko, na co pracowaliśmy całe dotychczasowe życie, często w upokorzeniu i poczuciu braku nawet podstawowej społecznej sprawiedliwości. Miłoszewski nie unika ukazywania rzeczy strasznych i wyraźnie wskazuje, że w razie wojny nim zabije cię kula wroga minie całkiem sporo czasu. Czasu, podczas którego nikt nie wyciągnie do ciebie ręki, wręcz przeciwnie: nim dopadnie cię bomba spuszczona z samolotu wykończy się sąsiad, który w wojennym chaosie upatruje swojej dostatniej przyszłości.

 

Niektórzy powiedzą, że autor po prostu pisze rzeczy okropne, a umieszczenie w centrum zdarzeń, jako osób współodpowiedzialnych polskiego aktualnego rządu jest wyrazem jego poglądów politycznych. Jednak przyczyny konfliktu tu nie są najważniejsze, a sama wojna, i każdy kto ma odrobinę wyobraźni i w miarę szeroko otwarte oczy szybko dostrzeże, że opis Polski zawarty w Inwazji nie jest opisem Polski PiS-u, ale Polski w ogóle, plus całego otaczającego nas świata sojuszy, układów, unii i wzajemnego klepania się po plecach oraz pozowania do zdjęć, czynności tak często sprawiającej wrażenie jedynego powodu kolejnych szczytów i spotkań. NATO reaguje dokładnie tak, jak możemy się tego spodziewać, nasi sąsiedzi udają, że stoją z boku, faktycznie układając się z nowym, rosyjskim rządem, tymczasem fabuła i dzieje przedstawionych postaci coraz wyraźniej wskazują, że powieść raczej nie będzie jednorazowym wystrzałem, że prawdopodobnie szykuje się może cały cykl, a na pewno chociaż drugi tom. To akcja zakrojona na większą skalę, Miłoszewski zaczyna dopiero rozstawiać klocki na arenie, widać przygotowania Arabów, widać wcale nie neutralnych Chińczyków…

 

Nauczeni jesteśmy chwalić i świętować rocznice wszelakich niepowodzeń, gdy nasi przodkowie rzucali się z motyką na słońce w kolejnych zrywach i powstaniach. Czuję, że Wojtek Miłoszewski ten temat poruszy w tomie kolejnym, i nie przeszkadzałoby mi, gdyby tom ten powstał dość szybko. Jest bowiem Inwazja dobrą książką, w której doprawdy ani znane nazwisko autora ani kontrowersyjny pomysł na fabułę nie okazały się wydmuszkami; jest to powieść poruszająca ważny temat i niezależnie od zaprezentowanych fikcyjnych wydarzeń pewne uniwersalne prawdy przypomina, bardzo dosadnie i brutalnie. Ale też żyjemy w takim świecie, w którym czas już najwyższy owe prawdy przypomnieć.