Na wieść o tym, że Magdalena Kozak w maju zamierza wydać napisaną po dłuższej przerwie kontynuację cyklu Nocarz, nie powiem, byłem bardzo „za”. Jest to jedna z tych serii, którą mam i na półce, i w wersji elektronicznej, i w ogóle całość zaliczyłem więcej niż trzy razy. Bardzo bawi mnie wizja wampirów wyposażonych w najróżniejsze rodzaje broni i zachowujących się jak jednostki specjalne. Stąd parę tygodni temu ponownie skończyłem pierwotną trylogię, a teraz, po przygodzie z Młodym mam ogromną nadzieję, że na tej jednej pozycji się nie skończy. Powrót do świata Vespera, Neksa, Ultora i reszty barwnych postaci jest bowiem czystą przyjemnością.
Przez tych parę lat u mnie się nic nie zmieniło w kwestii militariów, mundurów i broni – wciąż zadowala mnie pozycja obserwatora, w ogóle mnie to nie kręci. Mimo to autorka wciąż potrafi mnie zainteresować – i to jest ten element, którego tak brakowało mi we Fiolecie i Łzach diabła. Od dawna powtarzam, że Magda Kozak potrafi, że jeśli do otoczki militarno-wojennej doda dobrą fabułę i ciekawe postaci, tak doprawdy każdy rodzaj czytelnika będzie się dobrze bawił. A w przypadku cyklu nocarskiego mamy i jedno, i drugie.
Autorka rozpoczyna opowieść dokładnie tam, gdzie ją przerwała w tomie zatytułowanym Nikt. Głupio byłoby tu pisać o wydarzeniach, roli i miejscu Vespera, bowiem to zostało wyjaśnione w oryginalnej trylogii i nie będę nikomu psuł zabawy samodzielnego odkrywania kolejnych wydarzeń. Ograniczę się do stwierdzenia, że Młody w żadnym wypadku nie wygląda na skok na kasę lub odcinanie kuponów od popularności poprzedników. To pełnoprawny tom czwarty, choć ja mam ogromną nadzieję, że jednak tom pierwszy kolejnej trylogii czy innej większej całości. Nasz ulubiony wampir w typowy dla siebie sposób odnajduje się stopniowo w nowej dla siebie rzeczywistości, a Magdalena Kozak zaimponowała mi drobiazgowością w konstruowaniu kolejnych wydarzeń. To nie jest po prostu „jeszcze jedna przygoda w lubianym świecie”, tylko ponowne, totalne zaangażowanie czytelnika; prezentacja nie po prostu znanych i lubianych, ale zupełnie nowych opcji, możliwości i problemów. Przy tym są to problemy, które… cóż, Młody mocno mi się kojarzy z Renegatem, według mnie najlepszym tomem oryginalnej trylogii. Po prezentacji świata w Nocarzu niejeden z czytelników nie zgadzał się z pewnymi zdarzeniami, tradycjami, powinnościami. I nowa powieść oferuje, jak Renegat, podjęcie tematu, próbę przeprowadzenia zmian, ukazanie świata z perspektywy drugiej strony. Może brzmi to zawile, sorry, ale nie chcę niczego psuć, odkrywanie kolejnych wydarzeń jest dużą przyjemnością, tak, jak przyjemnością jest oglądanie Vespera przy pracy.
Fanom i czytelnikom znającym trylogię Młodego polecać nie trzeba. Wszystkim pozostałym polecam komplet powieści, to literatura rozrywkowa na bardzo wysokim poziomie, przedstawionego tu świata i bohaterów nie sposób nie polubić.
Zachwycając się powieściami takimi jak „Cujo” czy „Christine” najbardziej uderzał mnie talent autora do opisania czegoś prostego, pomysłu banalnego wręcz, w tak rozbudowany, ciekawy i pomysłowy sposób. Oto pisarstwo właśnie, to, co mnie z nóg zwala najbardziej – prosty pomysł ale wspaniałe., pełne polotu wykonanie. Niestety jednak każdy czasem może się potknąć, nawet Stephen King. Bo inaczej niż potknięcia i pomyłki nie potrafię nazwać tej miniatury, którą jest „Rok wilkołaka”.
Wytłumaczeniem formy ma być podobno zamówienie/prośba, aby autor przygotował coś niedługiego, zbudowanego z dwunastu fragmentów, co może znaleźć się na kalendarzu. King zatem wybrał postać wilkołaka, bo przecież jest autorem horrorów, a legendy mówią o przeobrażeniu w potwora w okresie pełni, czyli cyklu miesięcznym.
Mówi się, że autor po prostu się rozpisał – zresztą jest to wytłumaczenie, które obroni nawet najsłabszy adwokat, wszak wiadomo jak rozpisywać się King uwielbia. Dlatego z kalendarza nic nie wyszło, a „Rok wilkołaka” został wydany jako powieść, choć bardzo krótka. Sam sobie wyobrażam, że coś takiego powinno być przepięknie wydane, z ilustracjami (które faktycznie tu występują, także w wersji elektronicznej) i oddawane największym fanom jako specjalny okaz w ich kolekcji powieści Kinga. Coś na kształt trofeum. Bo wydanie książki dla niej samej… cóż, najlepsza to ona nie jest, stąd mój pomysł, bowiem tylko najwięksi fani prozy Mistrza tę pozycję docenią.
Jest to opowieść tak bardzo przewidywalna, tak bardzo pozbawiona elementu zaskoczenia, tak oczywista, że dziwię się, że nie funkcjonuje w sieci jako mem. Bo autentycznie mogłaby być czymś na kształt przysłowia, do którego czytelnicy by się odwoływali. – Wiesz, ostatnio czytałem to i to… I jak? Dobre? No, wyszedł taki „Rok wilkołaka”. Acha… No… – i aż czuć świadomość rozczarowania czytelnika, nic więcej dodawać nie trzeba.
Bardzo krótkie rozdziały ukazują kolejne ofiary w kolejnych miesiącach, w tle nieduże miasteczko, ale o ile zazwyczaj miasteczko i bohaterowie u Kinga bywają ciekawi, tak tu wszystko jest za krótkie by traktować postaci poważnie, nawet by je zapamiętać z imienia. Prawdę mówiąc aż brakuje typowych dla Kinga dłużyzn, brakuje by nagle powiedział: a, co mi tam, jedziemy jak zwykle! – i rozpisał historię na kilkaset stron, gdzie wilkołak byłby powodem tworzenia, ale treścią faktycznie bohaterowie i miejsce, w którym żyją. Bo znając możliwości Kinga „Rok wilkołaka” wygląda nie na coś po prostu krótkiego, ale raczej na coś szybkiego, stworzonego na kolanie byle jak, byle było.
Stąd uważam, że książeczka powinna być wydawana ekskluzywnie i najlepiej rozdawana przez autora fanom, bo nie wiem ile warto zapłacić za takie wykonanie, ale raczej mniej, niż więcej. A najlepiej nic.
„Christine”, podobnie jak „Cujo” jest pozycją, którą naprawdę trudno przegapić. Czy to ze względu na sławę autora, czy popularność filmów na podstawie książek – trudno znaleźć kogoś, kto by nie kojarzył, że Christine, to – ten, no wiesz, ten samochód, co mordował ludzi.
Pomysł brzmi prostacko. Nawet jeśli za punkt wyjścia weźmiemy założenie, że horror równa się bzdury, tak opracowanie pomysłu o mordującym ludzi samochodzie brzmi nawet wówczas nieco żałośnie.
Tym bardziej zachęcam do sięgnięcia po książkę, jest ona bowiem popisem takiego talentu pisarskiego i takiego polotu i swobody narratora, że nawet mordujący ludzi samochód jej nie jest w stanie zaszkodzić.
Bowiem King, jak na Urodzonego Pisarza przystało, przedstawia nam bohaterów i świat, w którym żyją tak lekko i naturalnie, że nim na poważnie zaczniemy rozważać opcje dotyczące samochodu zupełnie w ten świat wsiąkniemy. Spora część powieści pisana jest z perspektywy pierwszej osoby, przez przyjaciela postaci, która weszła w posiadanie Christine. Pokaz życia w końcówce lat siedemdziesiątych w USA to przygoda sama w sobie, King znany jest ze swady i nonszalancji w opisywaniu świata sobie doskonale znanego, i potrafi robić to w taki sposób, że po prostu w tym świecie się na czas trwania lektury żyje.
Historia przyjaźni nastolatków wkraczających w dorosłość, problemy w szkole, problemy z dziewczynami, problemy z rodzicami, problemy z kasą – to samo życie, i dzięki swobodzie pisarza identyfikujemy się z bohaterami od pierwszych stron powieści. Stopniowe odkrywanie, że z Christine jest coś nie tak zamiast powodować uniesienie brwi z zażenowaniem powoduje wzrost napięcia. King wplata morderczy pojazd w opowieść w taki sposób, że – MÓWIĘ POWAŻNIE – można się wystraszyć. Tak, tej bzdury na kółkach (dosłownie). Klimat wytworzony przez stopniowe wstawianie bariery w życie Andy’ego, bariery oddzielającej go coraz bardziej od przyjaciela, rodziców a nawet dziewczyny powoduje, że napięcie staje się tak potężne, iż dalsze wydarzenia nie zdają się już bzdurami, są wręcz oczekiwane, tak bardzo na miejscu.
Zastanawiałem się jak King osiągnął ten pułap, żeby z czegoś tak bardzo naciąganego zrobić tak dobrą opowieść. I doszedłem do wniosku, że mamy w Christine do czynienia z typowo kingowskimi dłużyznami, rozbudowanymi opisami nie zawsze interesującymi czytelnika – i że to paradoksalnie one przygotowały grunt pod stworzenie z tej nieprawdopodobnej historii rzecz aż tak wciągającą, i niemal rzeczywistą. Dbałość w przedstawianiu wszystkiego po kolei, dbałość w opisywaniu życia nastolatków i relacji między nimi a także świata, w jakim przyszło im żyć, świata tu i ówdzie zamkniętego, ale jednak w pewnych miejscach oferującego pewne możliwości, przy pewnym ryzyku rzecz jasna – dbałość o szczegóły. Owszem, nadmuchało to książkę, i niejeden czytelnik także tu (jak w wielu innych pozycjach Kinga) będzie szukał nożyc, tak jednak mi się wydaje, że nadmiar opisów Christine zamiast zaszkodzić – pomógł, bowiem ta bzdura, ta groteska, jaką jest mordujący ludzi Plymouth 1958 zamiast wzbudzać prychnięcia i lekceważenie potrafi wzbudzić strach. A to jest bezcenne.
"Martwa strefa" wydaje się być mniej promowaną powieścią Stephena Kinga; nie widać tego tytułu we wszelakich zestawieniach, nie występuje obok "Carrie", "Cujo" czy "Lśnienia", czyli innych powstałych w podobnym okresie książkach - na początku kariery pisarza. Po lekturze muszę przyznać, że jestem trochę zaskoczony tą nieobecnością, bowiem "Martwa strefa", wydana w Polsce także jako "Strefa śmierci" jest pozycją bardzo dobrą, według mnie co najmniej dorównującą wyżej wymienionym.
Może nie jest to faktycznie horror, choć to, co przedstawia nam King także może być straszne. Są różne rodzaje strachu, potocznie wydaje się, że najbardziej boimy się duchów, istot nie z tego świata, demonów itp. Są jednak ludzie, którzy w życiu nie poświęcili chwili na chociażby rozważanie istnienia świata nadprzyrodzonego, a jednak czują gęsią skórkę na myśl o proroctwach i przepowiedniach. Nostradamus chociażby - ten w dzisiejszych czasach zrobiłby karierę! Albo z innej beczki - objawienia fatimskie. Dzieci coś widziały, a przynajmniej w danej chwili były pewne, że widziały. Przekazały wiedzę dalej, a ta została wykorzystana, odczytana, ujawniona. Można wyśmiewać istnienie duchów, a jednocześnie odczuwać pewny niepokój na myśl o "trafionych" przepowiedniach. I tym rodzajem niepokoju posługuje się King w "Martwej strefie".
Autor przedstawia nam Johnny'ego, młodego nauczyciela, który ma wyjątkowego pecha: w dzień, w którym miał pierwszy raz pójść na całość ze swoją dziewczyną ta się rozchorowuje, a on bierze udział w wypadku samochodowym. Budzi się ze śpiączki prawie pięć lat później, i szybko do niego dociera, że coś mocno się zmieniło. Bywa, że dotykając innej osoby widzi jej przyszłość, zdarzenie, które tę osobę czeka.
Powieść bardzo umiejętnie łączy dramat skrzywdzonego przez los młodego mężczyzny z thrillerem zbudowanym właśnie na zaniepokojeniu czytelnika i ciągłym przypominaniu mu, że mówimy o Johnnym, a on zawsze trafia z przepowiedniami. Mężczyzna radzić sobie musi nie tylko z coraz większą sławą i pijawkami, które pragną na owej sławie zarobić (co podobno pokazuje samego autora, który musiał w owym czasie radzić sobie z coraz większą popularnością i brakiem anonimowości), ale także z problemami powstałymi dookoła jego choroby. Że dziewczyna w międzyczasie wyszła za mąż - bywa, wszak nie było pewnym, że się obudzi. Gorzej, że matka, zawsze mocno wierząca, teraz wpadła po prostu w trans, jest idealnym kandydatem dla naciągaczy w sutannach, i wiecie, można się śmiać, ale wyobraźcie sobie, że to wasza matka. King pisze tak, że czuć ból męża i syna, którzy dzień po dniu obserwują, jak z powodu choroby psychicznej kobieta niknie.
Poza dobrymi elementami fabuły i jak zwykle świetną narracją, "Martwa strefa" oferuje coś jeszcze: ciągłe niespodzianki. Po lekturze "Cujo" można odnieść wrażenie, że "Martwa strefa" będzie książką o mordercy, w którego schwytaniu pomoże Johnny. Powieść momentami rozgrywa się w Castle Rock i część bohaterów się powiela, co jest częste u Kinga, odniesienia do "Martwej strefy" i "Cujo" można odnaleźć jeszcze m.in. w świetnym "Sklepiku z marzeniami". Jakież było moje zaskoczenie, gdy okazało się, że cała ta akcja (swoją drogą: znowu mocno niepokojąca) z mordercą jest zaledwie fragmentem powieści, i że "tym złym" wcale nie okaże się zbrodniarz z Castle Rock, a ktoś zupełnie inny. Ktoś, kto swoją osobą znowu obraca o 180 stopni wrażenie czytelnika z lektury; ktoś, kto musiał Kingowi zapaść w pamięć na dłużej, a motywy nad którymi zastanawia się Johnny odnajdziemy ponownie w późniejszej o ponad trzydzieści lat książce zatytułowanej "Dallas '63".
Jak już pisałem: według mnie powieść zasługuje na miejsce na regale obok największych książek Kinga z początku jego kariery pisarskiej. Uderza talent autora, jego wszechstronność. Kiedy w "Ręce mistrza" pokazywał jak działa mózg po uszkodzeniach wiedzieliśmy, że jest tak dobry, bo sam przeżył trudną rehabilitację po swoim słynnym wypadku. Ale w roku 1979 także potrafił sensownie pisać nie tylko o strachach, ale i chorobach, śpiączce, wrażeniach osoby po przejściach. To trochę inny King, jak i Johnny jest trochę innym bohaterem; pod pewnymi względami ta właśnie książka może straszyć bardziej niż te faktycznie straszne, bowiem czym innym jest zmierzenie się z czymś nadprzyrodzonym, a czym innym z własnym sumieniem. King mistrzowsko racjonalizuje to, co niezwykłe. Nie w stylu "Carrie", gdzie jego cytowanie naukowców opisujących telekinezę brzmiało jak sympatyczny, pełen bzdur, typowy dla horroru bełkot. Nie, w "Martwej strefie" do samego końca udaje się autorowi przekonywać czytelnika, że nie takie rzeczy ludzkość już widziała, i że to się dzieje naprawdę, tu i teraz.
Trudno dziś znaleźć kogoś, kto mógłby nie wiedzieć czym i o czym jest powieść “Cujo”. Jedna z pierwszych powieści Stephena Kinga, o której dziś autor mówi, jakoby zupełnie nie pamiętał większej części procesu jej tworzenia, z powodu swojego aktywnego wówczas nałogu alkoholowego. Dla tych, którzy żyją pod kamieniem szybkie skierowanie na odpowiedni tor: jest to horror (patrz: nazwisko autora), którego głównym bohaterem jest pies rasy bernardyn. Chory na wściekliznę.
Wiadomo, że narrację to King ma świetną. A nim zaczął kreować tysiącstronicowe cegły potrzebujące nożyc potrafił zmieścić się z opowieścią w znacznie krótszych ramach, dzięki czemu narracja była tylko świetna, bez dłużyzn i zbędnych jednak słów, jak w wielu późniejszych powieściach. “Cujo” należy do tej właśnie kategorii - powieści raczej szybkiej, dynamicznej, pełnej zwrotów akcji. Ale wcale nie pozbawionej kingowskich dygresji o życiu codziennym człowieka amerykańskiego, o zdradach kobiet, braku honoru u mężczyzn, ogólnej tępocie ludzkości i dziecięcej ufności w przyjaźń i miłość, ale i podatności na złe wzory u dorosłych.
Jednak tym, co w książce bawi najlepiej jest pomysł, które lata później wykorzystali bracia Coen w filmie “Fargo” (powielony potem w serialu). Pokaz tego, jak życie może być złośliwe, gdy w ciągu jednej chwili zbiera się całkiem spora grupa tak zwanych zbiegów okoliczności, wywołanych najczęściej nieuwagą lub codzienną głupotą; powodujących, że zwykła zdawałoby się, codzienna sprawa, jedna z wielu do załatwienia, staje się śmiertelną pułapką. A taka dokładnie sytuacja przytrafiła się Donnie i jej synkowi. Po prostu zbieg niekorzystnych okoliczności, które zaowocowały przerażającym dramatem.
I to życie nieźle straszy. Dodatkowo lektura będzie przerażająca dla wszystkich miłośników psów, ale strasząca zupełnie innym rodzajem strachu. Choć terror sieje gigantyczna maszyna do zabijania ani przez chwilę czytelnik nie pała do niej nienawiścią, nie życzy Cujo śmierci, wręcz przeciwnie. Paskudna choroba została przez Kinga mistrzowsko zarysowana za pomocą udanej wędrówki wgłąb psiego umysłu. Kibicujemy Donnie i Tadowi, zagryzamy wargi ze zgryzoty, trzymamy kciuki i obgryzamy paznokcie ze stresu za tą parą nieszczęśników. Ale prawdziwy strach i ból odczuwamy na myśl o psie, który w danej chwili jest niebezpieczeństwem, ba, wręcz śmiercią, ale tak naprawdę to on jest największą ofiarą.
Parę dni temu pojawiła się informacja, że w maju ukaże się nowa powieść Magdaleny Kozak, zatytułowana "Młody". I co? I, proszę ja Was, ma to być powrót do bez wątpienia NAJLEPSZYCH książek tej autorki, czyli cyklu o wampirach. Wampirach-żołnierzach, nie wampirach-bożyszczach nastolatek. Wampirach-wojownikach, podzielonych na frakcje, gdzie część pragnie pokojowej koegzysencji z ludźmi, a dla części ludzie na zawsze pozostaną jedynie pokarmem. Uważam się za fana cyklu, strasznie mnie wieść o powrocie do tego świata ucieszyła, moje "wtyki" u autorki doniosły, że książka jest OK, a oczekiwanie na premierę postanowiłem sobie umilić powrotem do Vespera i jego przygód.
A jak dobre są to przygody! Magdalena Kozak znana z zamiłowania do żołnierki i dyscypliny wojskowej potrafiła tak wspaniale ukazać te właśnie elementy, że nawet tacy jak ja, nie tylko odporni, ale wręcz niechętni zorganizowanym mundurom wszelakim bez problemu potrafią się zaangażować. Wprowadzenie wampirów do służb bezpieczeństwa było strzałem w dziesiątkę przed dekadą, i równie bawi dzisiaj. Historia zaskakuje nie tylko kolejno ukazanymi wydarzeniami, ale także umiejętnym pokazaniem braterstwa między dzielącymi niebezpieczeństwo, przyjaźni między mającymi o siebie dbać kosztem życia a także interesującym poruszeniem tematu winy i kary.
To się czyta jednym tchem, z półki ściągnąłem "Nocarza" w piątek, by już poniedziałkowym rankiem dokończyć "Nikta". Wspaniale było ponownie przeżyć podejrzliwość względem tomu pierwszego (coś tu przecież nie gra, to widać!), absolutne zaangażowanie w tom drugi (ja też byłbym renegatem, bez dwóch zdań) i niepokój o koniec towarzyszący czytelnikowi do ostatnich stron tomu trzeciego. Czytając historię Vespera znowu miałem wrażenie czynnego uczestnictwa w walce, radośnie przeżywając zwycięstwa, ale i odczuwając niemalże realny ból gdy przyszło ponieść ciężkie straty. Te książki przez ostatnią dekadę nic a nic się nie zestarzały, i obok cyklu o Razumowskim Adama Przechrzty pozostają dla mnie idealnym, podręcznikowym wręcz przykładem na to, jak należy pisać o militariach, wojsku i dyscyplinie, by każdy potrafił zrozumieć, zaangażować się i bawić przy tym doskonale.
Jeżeli uznamy, że "Enklawa" posiadała elementy thrillera, a "Połów" był rasowym kryminałem, tak "Prom" można zaliczyć do literatury sensacyjnej. Autor powracając do policjantki Katrine Ellegaard i byłego żołnierza (i skazańca) Hallbjorna Olsena mocno skręcił z obranej drogi, fundując nam dalsze losy pełne fajerwerków. W trzeciej części nie ma ani odrobiny nudy, która towarzyszyła mi podczas tomu drugiego; to powieść wypełniona akcją, nowoczesna odpowiedź na filmy z Hollywood, ze szczególnym naciskiem na cykl "Szklana pułapka".
Powieść jest bardzo dynamicznie napisana, a to, co przeżyć muszą znani nam, lubiani bohaterowie... to wydarzenia tak okrutne, że czytelnik nie nadąża przewracać oczami, pragnąc jak najszybciej iść dalej i dalej, aż do jakiegoś rozwiązania, uspokojenia, momentu wytchnienia. Remigiusz Mróz pokazuje się w tej książce jako autor bezlitosny, aż boli oglądanie okrutnego losu, boli, ale i fascynuje. Ciekawe, czy będzie ciąg dalszy? Bo zakończenie jest bardzo odważne i... definitywne. Przyznam się, że chętnie bym jeszcze do bohaterów wrócił, tak ich polubiłem.
Dawno nie przeżywałem takich emocji, przy czym warto wspomnieć, że pod tą całą akcją książka mówi o rzeczach istotnych, pokazując czasy, w których żyjemy z interesującej perspektywy. I jeszcze mała uwaga na koniec: widziałem, że odkąd autor ujawnił, iż to on kryje się pod pseudonimem Logmansbo, niektórzy zaczęli czytać powieści o Wyspach Owczych od "Promu" właśnie. Nie, nie, nie - bolesna pomyłka, nie idźcie tą drogą. Lektura w odpowiedniej kolejności to zupełnie inne doznanie; ten cykl należy czytać chronologicznie.
Jak można było przypuszczać, co najmniej dziwne (w interesujący, nietypowy sposób dziwne) zakończenie “Enklawy” oznacza, że historia Hallbjorna i Katrine jest daleka od zakończenia. Oboje ponownie spotkają się w Vestmannie, a powodem, dla którego duńska policjantka trafi na Wyspy Owcze jest odnaleziony szkielet - kości sprzed trzydziestu lat, których tożsamość nie da spokoju bohaterce.
Stare kości, które w zasadzie mało kogo interesują nie mają szans w starciu z zaginięciem, a może i morderstwem nastolatki. Stąd impet znany z tomu pierwszego tu jest nieobecny. Autor cały czas dobrze sobie radzi ze słowami, ale jest to pierwsza książka Remigiusza Mroza, przy której momentami zdarzało mi się ziewnąć. Powodem jest właśnie mało ciekawa sprawa z przeszłości; od samego początku widać, że nie będzie to niesamowity fajerwerk, żaden gigantyczny, zapadający w pamięć twist (choć autor w ostatnich zdaniach naprawdę się stara, to jednak nie jest ten poziom, co w “Enklawie”). Jedyne, co nam zostaje, to otoczenie, czyli sprawy łączące naszych bohaterów. I tu jest nieźle, nie dość, że para ma wiele spraw do wyjaśnienia, i musi się zmierzyć z naprawdę poważnymi konsekwencjami wydarzeń sprzed roku, to jeszcze autor bezlitośnie dorzuca nowe, gigantyczne wręcz problemy.
Ponieważ czytałem “Połów” już dobrze wiedząc, że na rynku jest kolejny tom, nie potrafiłem się odpędzić od uczucia, że jest to ten najsłabszy, drugi tom trylogii. Oczywiście nie wiem, czy to będzie trylogia czy coś dłuższego, ale “Połów” faktycznie przebrnąłem szybko tylko dlatego, że chcę wiedzieć co będzie dalej z bohaterami, i fakt powstania kolejnej książki daje oby nie złudną nadzieję. Romans przy kryminale u mnie jest zawsze mile widziany, więc się do Hallbjorna i Katrine zwyczajnie przyzwyczaiłem i życzę im jak najlepiej. I szczerze mówiąc jeśli ktoś bohaterów nie polubił, to wątpię, by z “Połowem” spędzał miło czas - kryminalna strona książki jest naprawdę kiepska… nie, nie kiepska, po prostu nudna. Nic, zabieram się za “Prom” z oczekiwaniami ale i z obawą.
Drugą powieścią Remigiusza Mroza, po którą sięgnąłem jest książka napisana pod pseudonimem, do której autorstwa pisarz "przyznał się" stosunkowo niedawno. Wybór padł z powodu miejsca akcji - Wysp Owczych - które są krainą mocno mnie interesującą - niewielka społeczność, zimno, z dala od wielkiego świata.
Zasada prowadzenia akcji jest identyczna jak w przypadku "Kasacji" - bardzo szybkie sceny-rozdziały, zero zbędnego pitu-pitu, wyraźnie nakreślone postaci wykonujące kolejne czynności. Poznajemy jednego z Farerów, wdowca, ojca nastolatki, której koleżanka zaginęła. Od razu na wyspę przybywa wysłanniczka duńskiej policji, i to właśnie z perspektywy tych dwóch postaci będziemy oglądać jak zdawałoby się spokojne, nudne, wręcz rutynowe życie wyspiarzy okazuje się być równie zagmatwanym, jak życie wśród codziennego zgiełku cywilizacji.
Z losów postaci wyłania się obraz zamkniętej społeczności, która jednak ma swoje problemy. W czasach globalizacji i powszechnego dostępu do internetu, smartfonów i facebooka życie wygląda zupełnie inaczej. Szczególnie życie nastolatków, na co ich rodzice są w ogóle nieprzygotowani. Ponadto można się nieco dowiedzieć o innych problemach Farerów, jak podziały na tych, którzy pragną jedynie większej autonomii od Danii, jak i tych, którzy chcą pełnej niepodległości. Niczym Nigel Farage, bezmyślnie tłuką w umysły prostych ludzi o wolności, dobrze wiedząc, że bez wsparcia Danii skaliste wysepki na północnych wodach nie będą miały żadnych szans na sprawną ekonomię.
Powieść doskonale trzyma w napięciu, o wiele bardziej, niż wspomniana "Kasacja". Akcja jest przedstawiona w taki sposób, że czytelnik z obserwatora staje się niemalże czynnym uczestnikiem wydarzeń; mamy wrażenie, że podobnie do bohaterów sami pod poczuciem stałego zagrożenia składamy fragmenty danych, próbując złamać tajemnicę i wyjaśnić to, co zdarzyło się przed kilkoma dniami. Zakończenie jest także bardziej, niż ciekawe, zresztą kto wie, czy to naprawdę koniec? Chcę wiedzieć, zatem od razu sięgam po kolejną powieść Ove Logmansbo.
Zawrotną karierę robi stosunkowo młody pisarz - Remigiusz Mróz. Dosłownie wyskakuje zewsząd, pisząc tak wiele książek i to w tak różnych gatunkach. Ja postanowiłem zacząć od powieści nazywanej przez niektórych "thrillerem prawniczym", bo swego czasu zaczytywałem się w klasykach Johna Grishama. "Kasacja" to pierwszy tom opowiadający o Joannie Chyłce, pani adwokat z dużej firmy. Do jakości Grishama co prawda jeszcze brakuje, ale książka i tak jest zaskakująco dobra.
Piszę zaskakująco, bowiem "Kasacja" od pierwszych chwil strzela w czytelnika zdarzeniami, przy których trzeba mocno mrużyć oczy, aby je sobie dobrze usadzić w świecie przedstawionym. Sam pomysł, w którym nowicjusz trafia na starą wygę jest mocno ograny, a jeśli dodamy do tego błyskawicznie rodzącą się więź między bohaterami, to wychodzi rzecz momentami nieco naciągana. I tak jest do końca, rozwiązania czasem choć na pozór sprawiają wrażenie przygotowanych zawczasu jednak bardziej kojarzą się a magiem i jego magicznym cylindrem, z którego je wyciąga... ale to wszystko tak naprawdę nie ma większego znaczenia.
Bowiem Remigiusz Mróz okazuje się być twórcą, który ma rewelacyjnie zbudowany warsztat pisarza. Autor posiada prawdziwy talent operowania słowami: nigdy w książce, nawet ani razu nie stawia zdań, które są zbędne, niepotrzebne i opisujące w sumie nieistotne sprawy. Ba, wręcz przeciwnie, książka jest bardzo dynamicznie napisana, z krótkimi rozdziałami-scenami, niczym w filmie, gdzie czytelnikowi stale towarzyszy syndrom jeszcze jednej sceny, oderwać się od lektury jest bardzo trudno, i to pomimo pewnych naciągnięć, o których wspominałem wcześniej. Jeśli odpowiednio zmrużymy oczy i przestaniemy konfrontować zawartość książki z naszymi wyobrażeniami o świecie mafii, polityki i prawników, "Kasacja" okazuje się powieścią wypełnioną dobrymi dialogami, przekomarzankami napisanymi z wdziękiem, które skupiają czytelnika na bohaterach z kancelarii na tyle, że momentami można zapomnieć o sprawie, którą prowadzą. A ona sama jest przecież także nieprzeciętna i jej rozwiązanie wzbudza ciekawość.
Przyznam, że to niezły "thriller prawniczy". Jasne, że przesadzony, starający się wystrzelić przynajmniej kilka fajerwerków, z których nie wszystkie ładnie wybuchły. Ale jak mówię: trzeba przyjąć na klatę świat przedstawiony i po prostu dać się porwać historii, wówczas lektura jest bardziej, niż przyjemna. Książka sprawia dużo radości i trudno mi sobie wyobrazić, by teraz Joannę Chyłkę zostawić i do jej spraw nie wrócić. To bardzo udany początek znajomości.
Robert J. Sawyer to jeden z moich ulubionych pisarzy SF. Jednak nie potrafię udawać ślepoty, i doskonale zdaję sobie sprawę, że końcówki jego książek (lub całych serii) bywają… specyficznie radosne, pełne nadziei, a w zasadzie to po prostu nierealne. Nie inaczej jest w przypadku długo wyczekiwanego zakończenia trylogii WWW, które ostatecznie zdecydowałem się kupić także w naszym ojczystym języku, mimo pewnych kontrowersji towarzyszących wydaniu tej powieści (ograniczona ilość, cena).
Istota nazywająca siebie Webmindem, czyli powstała w światowej sieci prawdziwa Sztuczna Inteligencja nie dała się pokonać i trwa. Aby uzmysłowić ludziom, że nie stanowi zagrożenia przygotowuje szereg zadziwiających projektów, które mnie osobiście wydawały się jednak zbyt przesadzone. Oto pojawia się twór, który mając do dyspozycji dane stworzone przez ludzi potrafi je zanalizować lepiej, i ot tak, po prostu, oferuje rozwiązania graniczące z cudem? Ale to tylko mój pierwszy problem z fabułą, drugim bowiem jest traktowanie przez autora ludzi jako istot z gruntu dobrych i rozsądnych. O ile można się zgodzić z takim postawieniem sprawy w przypadku tak zwanych „zwykłych ludzi”, ukazanie światowych agencji bezpieczeństwa jako skłonnych do kompromisu, rozważnych, trzeźwo myślących ludzi o analitycznych umysłach to absolutna przesada. W całym cyklu jest tylko jedna osoba aktywnie próbująca zwalczyć SI, i to razi, tak nie funkcjonuje świat. Sawyer chce pokazać nam dobro w nas samych, ale mógł się bardziej postarać, bo to, co prezentuje jest co najmniej naiwne, a momentami wręcz infantylne. Facet wydaje się być bezkrytyczny. Rozumiem powód, jasne, ale literatura oprócz ogromnej dawki idealizmu i nadziei powinna oferować też dobrą akcję, a „Wolność” momentami wygląda tak, jakby Arnold pod postacią T-800, ze strzelbą wymierzoną w moją czaszkę powiedział: „nie stanowię żadnego zagrożenia”, a ja odpowiadam z uśmiechem: „no przecież, trzymasz w ręce parasol”.
Na całe szczęście pod historią o przetrwaniu Webmindu zostało poruszonych nieco istotnych tematów, w tym ten o przemocy w sieci. Autor pozwolił sobie zanalizować potrzebę anonimowości w sieci nie atakując jej, i utrzymując, że w pewnych momentach jest niezbędna, że bez anonimowości sieć nie będzie już tym, za co ją kochamy. Zaprezentował jednak także mocne argumenty dla rezygnacji z „bezimienności” na rzecz podpisywania się pełnym imieniem i nazwiskiem, a nawet próbuje czarować pomysłem na weryfikację tożsamości, a wszystko w celu słusznym. Chyba warto sobie ten temat przemyśleć, bowiem pokolenie ludzi oglądających narodziny internetu jest dość odporne, ale ludzie młodzi, z internetem dorastający, reagują zupełnie inaczej, i potrzebuje czegoś, co ich obroni przed całym złem, jakie można tu spotkać.
To druga, po „Mindscan” książka Roberta J. Sawyera, do której mam tyle zarzutów. Co nie zmienia faktu, że obiektywnie jest bardzo dobra i szczerze całą trylogię polecam. Nie da się ukryć, że oferuje zupełnie inne przedstawienie Sztucznej Inteligencji niż to dotychczas znane z popkultury. I może warto takie podejście poznać, i samemu przemyśleć, bo czas powstania SI jest coraz bliższy.
Robert J. Szmidt to postać, która cieszy się ogromnym szacunkiem za dokonania w polskiej fantastyce. Człowiek-instytucja, osoba odpowiedzialna za liczne przedsięwzięcia na polu szeroko rozumianej fantastyki, od literatury począwszy, w tym także jako tłumacz, przez kreację magazynów i liczących się dziś nagród, do filmu a nawet gier wideo. A przy tym pisarz, który zawsze wywoływał u mnie uczucie głębokiej konfuzji. Oto twórca opowiadań, które w większości przypadków idealnie trafiały w mój gust, których tytuły pamiętam nawet po latach (co jak dla mnie jest czymś absolutnie niespotykanym) oraz powieści, których kompletnie nie byłem w stanie doczytać do końca, chyba że na siłę. Widząc nazwę: "Pola dawno zapomnianych bitew", którą kojarzę z opowiadań właśnie, tym razem jednak w formie powieści, postanowiłem kolejny raz zmierzyć się z książką pana Szmidta. I wreszcie trafiłem dobrze.
W przeciwieństwie do pozycji takich jak "Kroniki jednorożca. Polowanie", "Zaklinacza", czy "Apokalipsy według pana Jana", tym razem wrażenie, że powieść "sama się czyta", wrażenie znane z opowiadań pisarza właśnie, trwało długo, grubo przez ponad połowę książki. Po wstępie przedstawiającym interesującego bohatera i spotkanie z rasą Obcych, w którym mocno czuć niejakiego Deanikena, przechodzimy do części właściwej. Przedstawienie Henryana to literatura przygodowa na najwyższym poziomie, gdzie czytelnik coraz mocniej jest uderzany przez kolejne, nieprzewidziane elementy. A gdy sytuacja się nieco uspokaja, po całej tej dawce akcji, autor przechodzi do nieco innych klimatów, w których mocno czuć ducha starych, dobrych epizodów serialu Star Trek (jednak w bardzo nowoczesnym wykonaniu), a momentami nawet można odnieść wrażenie, że tekst podchodzi pod mistrza Roberta J. Sawyera. Tak, dwóch Robertów J., przypadek? Nie sądzę.
Autorowi udało się upchnąć w książce imponującą ilość pomysłów, czasem mocno od siebie odległych. Rzecz czyta się tak dobrze, jak dobrze ogląda się niezły film science fiction, w którym jest miejsce i na przedstawienie ciekawych koncepcji (więzienie tak straszne, że możliwość otrzymania szansy na samobójstwo jest nagrodą oraz znana z federacji zasada nieingerowania w cywilizacje będące na niższym poziomie rozwoju), ale też na sporo akcji i wyzwań, z którymi bohaterowie muszą się mierzyć. Owszem, w drugiej połowie powieści impet nieco traci na sile, jednak znowu przy końcówce robi się coraz bardziej ciekawie, i już bym sięgał po drugi tom cyklu, gdyby nie fakt, że na dzień dzisiejszy jest niedostępny w abonamencie Legimi. W każdym razie: zdecydowanie polecam, to czysta, niczym nieskrępowana rozrywka, przy czym nie znaczy to, że prymitywna lub prosta, wręcz przeciwnie. Wspaniała przygoda w ciekawej rzeczywistości pod dobrą zabawą skrywająca interesujące tematy.
To trzecia powieść pana Musso na mojej liście rzeczy przeczytanych, ale dopiero pierwsza, która pozwoli mi zapamiętać autora na dłużej. "Ta chwila" oferuje bowiem coś więcej, niż tylko bieżącą przyjemność z lektury, po zamknięciu czytnika można całkiem długą chwilę wciąż przeżywać zakończenie i interpretować to, co Musso miał do powiedzenia. A mówi w książce o rzeczach naprawdę istotnych.
Akcja zaczyna się, gdy główny bohater otrzymuje podejrzany "spadek" od swojego ojca, zresztą dość ciekawej postaci. Akurat on, nie rodzeństwo, ma przejąć latarnię morską, która jest od kilku dekad własnością rodziny. Problem polega na tym, że w latarni jest pewien pokój z zamkniętymi drzwiami, którego w żadnym wypadku nie można otworzyć. I jak ten biedny bohater miał nie wpaść w kłopoty po takiej zapowiedzi? Jasne, że drzwi otworzył. No i się zaczęło.
Niespecjalnie mam pomysł na opisanie fabuły powieści bez zepsucia przyjemności samodzielnego odkrywania tego, co pan Musso ma do zaoferowania. W każdym razie bohaterowi przytrafia się coś niesamowitego, co czytelnika nie dziwi, bo wiadomo, że autor porusza się w gatunku realizmu magicznego. Czytelnik jednak jest od samego początku uświadomiony, że na końcu czeka coś złego, stąd swego rodzaju podróż bohatera jest nie tylko interesująca sama w sobie, co zaciekawienie budzi właśnie zakończenie i stosunek postaci do posiadanej wiedzy: nic nie zostanie, wszystko się skończy.
W "Tej chwili" autor udowodnił mi wreszcie, że jego sława nie jest jedynie wynikiem dobrego marketingu. O ile "Potem..." i "Telefon od anioła" są nieźle napisane, ale jednak według mnie oferują przeciętną zabawę, tak w przypadku tej powieści mamy do czynienia nie tylko z dobrze napisaną literaturą, narracją od której naprawdę trudno się oderwać. Jest tu przede wszystkim świetny plan na dobrą historię, która na końcu okazuje się czymś zupełnie innym, czymś, co czytelnikowi naprawdę trudno przewidzieć. A gdy już z zakończeniem się zmierzymy, odczuwamy swego rodzaju respekt przed pisarzem, który w tak lekkiej jednak formie opowiedział o tak ważnych rzeczach.
Jakby się nad tym zastanowić, słowo "pożądanie" zostało bardzo ciekawie wykorzystane w sensie relacji między dwojgiem ludzi. Pożądać, to znaczy bardzo czegoś chcieć, pragnąć posiadać - dosłowność znaczenia tego wyrazu sprawia wrażenie niezwykle jednoznaczne, nie pozostawia w zasadzie żadnego pola do interpretacji.
Jakby na przekór zbiór opowiadań zatytułowany "Pożądanie" stara się pokazać o wiele szersze spektrum znaczeń, w którym pragnienie obcowania fizycznego jest tylko jednym z wielu. W celu realizacji tego planu do antologii zaproszono pisarzy związanych z fantastyką, jeśli nie tworzących w gatunku dziś, to przynajmniej przed laty. I jak to w fantastyce bywa - tylko wyobraźnia jest ograniczeniem, i ogromna większość tytułów w "Pożądaniu" zapewnia bardzo dobrą zabawę, tak jak zabawą jest porównywanie ze sobą pomysłów pisarzy na prezentację czegoś związanego z tematem.
Zresztą nie znajdziemy tu debiutantów (no, chyba że pani Prandzioch, nie wiem, być może), tylko doświadczonych twórców, którzy nie raz ani nie dwa udowodnili, że wiedzą z której strony trzyma się długopis. I tak Wit Szostak przygotował coś tak kompletnie szostakowskiego, że od razu przypomina mi się genialne "Sto dni bez słońca", a Michał Cetnarowski przywalił tekstem tak mocnym, że ktoś powinien policzyć jak wiele autor znalazł synonimów do słowa "masturbacja". Jakub Małecki zabawił się dokładnie tak, jak Jakub Małecki bawić zwykł się i otrzymaliśmy rzecz z niezliczoną ilością możliwych interpretacji, zupełnie inaczej niż Jakub Żulczyk, który żulczykowsko przywalił niczym pięścią między oczy nie pozostawiając nam żadnych złudzeń.
Tymczasem Jakub Nowak zaszalał z lepszą formą science fiction, oferując nam zadziwiający pomysł na opowiadanie o miłości i pożądaniu, którego głównego motywu boję się zdradzić, bo lepiej samemu poznać. Bernadeta Prandzioch pokazała uczucie ze strony bardziej emocjonalnej, niż cielesnej, Jarosław Urbaniuk wprost przeciwnie, choć w sumie nie, a najciekawszy okazał się Marcin Przybyłek, który zrobił mi... chciałbym napisać, że zrobił dobrze, ale się wstydzę być tak dosłownym. W każdym razie autor przygotował opowieść o pożądaniu w świecie Gamedeka, tego mojego ulubionego, z czasów opowiadań, gdzie mieliśmy do czynienia z pełnym zaskakujących pomysłów cyberpunkiem, których tak brakowało w każdym kolejnym tomie.
Zdecydowanie warto sięgnąć po tę antologię, tu w zasadzie nie ma słabych tekstów, co najwyżej... dziwne, takie, rzekłbym nawet, że orbitowskie.
Oto książka, która po opisie wydaje się być po prostu kolejnym thrillerem, a faktycznie jest czymś o wiele, wiele więcej. Rosamund Lupton pod pozorem typowej dla gatunku zagadki oferuje nie tylko niepokój i zaciekawienie, ale także doskonale zarysowaną relację między trojgiem ludzi: małżeństwem i ich niesłyszącą córką.
Rzecz dzieje się na Alasce, a fabuła opowiada o wyprawie matki z dzieckiem do męża, pracującego nad filmem wśród śniegów. Początek jest bardzo dynamiczny - Yasmin i Ruby jeszcze dobrze nie wysiadły z samolotu, a tu już widać, że coś jest mocno nie tak, jak być powinno. Krok po kroku dowiadujemy się, że w wiosce, gdzie przebywa Matt był pożar i że wszyscy zginęli. Yasmin jednak nie potrafi ot tak, po prostu, przyjąć do siebie słów policji i decyduje się wyruszyć na północ i odszukać męża, przekonana, że on żyje.
Barwa ciszy jest w zasadzie o podróży. Usadowione w potężnym osiemnastokołowcu, Yasmin i Ruby, bez żadnego doświadczenia, jedynie przy pomocy inteligencji matki oraz ogromnej sile jej woli pokonują kilometr za kilometrem. Rosamund Lupton z wdziękiem i sporym talentem opisuje coraz bardziej klaustrofobiczną wędrówkę, z bohaterkami praktycznie uwięzionymi w ciężarówce, gdy dookoła nie dość, że temperatury wynoszą minus czterdzieści stopni, to jeszcze wydaje się, że ktoś im próbuje utrudnić wyprawę, a może nawet śledzi.
Istotą książki jest relacja matki z córką, która nie słyszy, zatem kontakt z nią wygląda nieco inaczej, jest utrudniony. Język migowy się sprawdza, ale jak migać, gdy obie ręce należy trzymać na kierownicy potężnego wozu, dodatkowo w rękawicach z powodu przerażającego mrozu? Autorka jednak oferuje sporo rozwiązań tej sytuacji, a czytelnik angażuje się totalnie, także ze względu na dopracowaną narrację. O Yasmin bowiem opowiada trzecioosobowy narrator, jednak fragmenty o Ruby poznajemy prosto od niej, w pierwszej osobie. Książka potrafi także wzruszyć, gdy autorka tak sprawnie przedstawia relację między bohaterkami, jak każda próbuje dbać o tę drugą, na swój własny sposób.
Doskonała powieść, opowiadająca także w tle sporo o Alasce i problemach, z jakimi muszą sobie radzić jej mieszkańcy. I nie mówię tu o zimnie, ciemności i śniegu, ale korporacjach i wydobyciu ropy naftowej, której pod Alaską jest potężna ilość. W grę zatem wchodzą ogromne pieniądze, a gdzie są pieniądze, tam coraz mniej rozsądku i empatii.
Jedyną wadą, jaką zauważyłem, jest chyba jednak zbyt duża inteligencja Ruby, która doprawdy momentami nie zachowuje się jak dziesięciolatka a ktoś przynajmniej o pięć lat starszy. Sama końcówka książki także nie oferuje takiego poziomu, jak pozostała jej część, jednak wyprawa jest tak fascynująca, że naprawdę wady te są wręcz drobne na tle całości. Z pewnością wrócę do książek Rosamund Lupton, niech tylko pozostałe dwie jak na razie wydane powieści ukażą się w formie elektronicznej.
Druga powieść Guillame Musso, którą trafiło mi się przeczytać, jest jednocześnie drugą książką tego pana w ogóle. Słyszałem, że jej styl można nazwać realizmem magicznym, i że w ogóle Musso w takim właśnie stylu się porusza, choć w Telefonie od anioła według mnie trudno elementy stylu odnaleźć. Niestety jednak w Potem... jak najbardziej, są widoczne. Piszę niestety, bo powieść chce mówić o rzeczach ważnych i trudnych, jednak rozpoczęcie jej od bzdurnego, nadprzyrodzonego motywu szufladkuje rzecz w głowie czytelnika wśród innych bzdurek, co rzutuje potem na całość odbioru.
Kusi mnie, żeby przyrównać książkę do Posłańca od Markusa Zusaka(*), czyli zarazem do starego jak świat motywu konieczności wpływu bohatera na życie innych. Kłaniają się takie seriale jak Zdarzyło się jutro, Dotyk anioła, Autostrada do nieba... Bohater książki poznaje człowieka, który udowadnia mu, że jest w stanie przewidzieć zbliżającą się śmierć u ludzi. Nathan akurat jest w dość trudnej sytuacji, po rozwodzie, z dala od miłości swego życia, i ukochanej córeczki, ale nieco wbrew sobie zaczyna się angażować w sprawy wskazanych mu ludzi. Całość jest niezwykle przewidywalna, i praktycznie cały czas trwania lektury nie opuszczało mnie uczucie zdziwienia, że autor zdecydował się na taki pomysł poświęcić całą powieść. Bo to bardziej nadaje się do opowiadania, rzeczy krótszej, ale bardziej intensywnej. Niestety Potem... przez ogromną większość trwania zabawy jest nie tylko przewidywalne, ale wręcz nudne. Akcja posuwa się do przodu w ślimaczym tempie, ponadto jak po sznurku prowadzi do oczywistego rozwiązania, które naprawdę mało kogo będzie w stanie zaskoczyć.
Wydaje mi się, że powieść miała być czymś innym. Że autor pragnął zmierzyć się z trudnym tematem przygotowania się człowieka do śmierci. Niby wszyscy wiemy, że umrzemy, jednak nie myślimy o tym na co dzień, nie pamiętamy o własnej śmiertelności. A w życiu każdego z nas przyjdzie taki dramatyczny moment, kiedy ulotność życia będzie ukazana w całej okazałości, chociażby przez uczestniczenie w pogrzebie kogoś bliskiego. I powieść traktująca o śmierci może być interesującym przeżyciem, nie tyle przygotowaniem, bo przygotować się nie da, ale przypomnieniem, takim dyskretnym, że prędzej czy później z tematem każdy będzie się musiał jednak zmierzyć. Także według mnie autor miał dobry pomysł, jednak zupełnie nie poradził sobie z wykonaniem. Nawet postaci tu przedstawione są niewiarygodne, bowiem tak gigantyczne, silne uczucie, jakie nam ukazano zwyczajnie nie pękło by tak łatwo, historia miłości Nathana i Mallory posiada zbyt wiele dziwnych, trudnych do zaakceptowania fragmentów, by tak po prostu przejść nad nią dalej i skupić się na historii. Uczucie rozczarowania nie opuszczało mnie do ostatnich stron, które niestety nie były żadnym zaskoczeniem, a jedynie potwierdzeniem, że tak, jak cała historia, tak i końcówka są odmierzone według znanego większości szablonu.
PS. Jeśli ktoś chciałby przeczytać powieść o przygotowaniu się do odejścia, to wciąż numerem jeden dla mnie pozostaje Legenda Davida Gemmella, z pogardzanego szeroko gatunku fantasy, ba, jeszcze gorszego: heroic fantasy. Gemmell w obliczu własnej choroby stworzył coś, co wywołuje o wiele ciekawsze emocje, nawet mimo otoczki heroizmu i szeroko rozumianego prostackiego hokus-pokus.
(*) z zaznaczeniem, że Posłaniec od Potem... jest zdecydowanie lepszy