814 Obserwatorzy
28 Obserwuję
pablos

Pablos czytelnik

Fabuła przewidywalna, ale bohater bardziej niż interesujący

Czarne echo - Michael Connelly

Po powieść sięgnąłem oczywiście tylko z powodu bardzo udanego (w mojej opinii) serialu wyprodukowanego przez Amazon: Bosch. Dość trudna postać, policjant na równi walczący ze zbrodnią, jak i z ludźmi stojącymi mu na drodze. Niestety najczęściej zwierzchnikami i prawem jako takim. Ale nie Brudny Harry (choć na imię też ma Harry), tylko skupiony na rozwiązaniu zagadki zawodowiec, który nienawidzi biurokracji.

 

I trzeba od razu przyznać, że serial jest faktycznym odzwierciedleniem jakości książki. To ten sam Bosch, z tym, że w serialu poznajemy go teraz, w XXI wieku, a pierwsza powieść rozgrywa się na początku lat 90. Jednakże motyw główny jest taki sam: Bosch jest policjantem w sile wieku i niejedno już przeżył. Pierwsze spotkanie z czytelnikiem ukazuje postać już totalnie ukształtowaną przez życie, ponadto policjanta z pewnymi sukcesami. Jednak przez trudny charakter sukcesy przysporzyły mu więcej wrogów, niż przyjaciół, i sama policja ma problem z niepokornym, trudnym w sterowaniu detektywem. Poznając Harry’ego przez obserwację początków jego kolejnego śledztwa dowiadujemy się sporo o przeszłości postaci, i ja od razu stałem się fanem. Choć przyznam, że czytając przed oczami widziałem Titusa Wellivera, a co lepsze dialogi odgrywały mi się w głowie z charakterystycznym spojrzeniem tego aktora (jednego z moich ulubionych, przyznaję). Zatem jestem dość stronniczy i powieść z góry miała u mnie fory.

 

Sama historia nie zwaliła mnie z nóg, niestety. Może ćwierć wieku temu niejednego potrafiła zaskoczyć, jednak od tamtych dni minęło zbyt wiele czasu i napisano zbyt wiele kryminałów. Dziś Czarne echo jest pozycją bardzo mocno przewidywalną, w której naprawdę trudno znaleźć coś, czego czytelnik nie dostrzegł wiele stron przed faktem. Sytuację jednak ratuje bohater, na tyle ciekawy, że po prostu chce się wiedzieć o nim więcej. Czytelnik jest na równi zainteresowany jego przeszłością, jak i przyszłością, ta bowiem przy jego sposobie bycia jest najdelikatniej mówiąc bardzo niepewna.

Uhtred po raz dziesiąty. Coraz starszy, mocno zmęczony - zupełnie jak czytelnik

The Flame Bearer (Saxon Tales) - Bernard Cornwell

To już dziesiąty tom cyklu wikińskiego, czy też saksońskiego, zależy z której strony patrzeć. Chciałbym powiedzieć, że Bernard Cornwell wciąż dysponuje taką formą, jak w momencie rozpoczęcia historii o Uhtredzie z Bebbanburga, jednak to byłoby kłamstwo. Zapału starczyło mi na długo, jednak nawet ja nie byłem w stanie nie zauważyć, że gdzieś od tomu ósmego jakość książek się mocno pogorszyła. Niegdyś wyczekiwane, z czasem kolejne premiery stały się czymś w rodzaju coraz bardziej przykrego obowiązku. Niektórzy nie wiedzą, że w końcu trzeba powiedzieć: dość, basta.

 

Choć w nocie historycznej autor wyraźnie wskazuje, że to wciąż nie koniec historii Uhtreda, The Flame Bearer taki koniec może udawać. Nie będzie żadnym spoilerem powiedzieć, że jest to ten epizod, w którym bohater wreszcie stanie się panem we własnych włościach i zdobędzie twierdzę Bebbanburg. Rzecz jasna proces ten oglądać będziemy na tle historii Anglii, tym razem obserwując polityczne zmagania władców z Wesseksu z wikingami zamieszkującymi Northumbrię i Szkotami, których interesującego władcę poznaliśmy kilka tomów wcześniej.

 

Książka niestety nie porywa, polot i lekkość pióra, z których autor jest znany gdzieś znikły. Winą obarczam nie tyle twórcę, który pisząc tom dziesiąty bawił się prawdopodobnie tak samo dobrze, jak w momencie rozpoczęcia historii Uhtreda, co samego czytelnika. Jestem już tym bohaterem bardzo zmęczony, jednak przecież nie mogę powieści ot tak, odstawić. To jednak Uhtred. Tak więc brnąłem ku końcowi, znając tenże koniec doskonale, wszak mógł być tylko jeden. Liczyłem może na jakieś dodatkowe dramaty, może coś z potomstwem bohatera, jakieś tragedie, które staremu Uhtredowi przypomną jaką dysponował kiedyś mocą, charyzmą. Jednak nie, w książce nie zaskakuje niestety nic.

 

Gdyby wziąć wydarzenia z tomu ósmego, który był pierwszym, podczas którego zacząłem ziewać, dodać historię z tomów dziewiątego i dziesiątego, pewnie wyszłaby książka dorównująca początkom historii o zjednoczeniu Anglii i przygodach młodego Saksona wychowanego przez Wikingów. Samego The Flame Bearer jednak trudno uznać za rzecz udaną, ale cóż, i tak trzeba powieść zaliczyć, jak się w ten świat raz weszło. Chciałbym jednak, żeby autor wreszcie przygodę zakończył, ale zdaję sobie sprawę, że nie zarzyna się kur znoszących złote jaja.

Gotowy scenariusz na film, taki sam, jak setki innych. Ale czyta się nieźle!

Telefon od anioła - Guillaume Musso

Moje pierwsze spotkanie z prozą Guillame Prozą było bardzo udane, i na pewno tych spotkań będzie więcej. Powieść, która początkowo wydaje się literaturą lekką, może nawet (za przeproszeniem): kobiecą, w stylu klasycznej filmowej komedii romantycznej, okazuje się być… właśnie tym wszystkim, a do tego zawiera elementy thrillera, kryminału i sensacji. Krótko mówiąc: idealne czytadło, niczym niezakłócona dobra zabawa.

 

Gdyby książkę poważnie analizować, można by powiedzieć, że Telefon od anioła zbudowany został z klisz i oparty na znanych, lubianych i dobrze się sprzedających schematach. Ona i on, oboje po przejściach, w wyniku pośpiechu na lotnisku przypadkowo zamieniają się telefonami, i to w zupełności wystarczy, by rozbujać historię. Ale żeby czytelnik nie ziewał w oczekiwaniu na oczywisty wynik tej sytuacji, JEGO przeszłość okazuje się bardziej, niż interesująca, a JEJ to już w ogóle. Z tym, że wciąż oglądamy znane schematy, ale czytelnikowi WCALE SIĘ NIE CHCE książki analizować. Strona za stroną bawimy się doskonale, coraz lepiej wręcz, mimo że trudno tu mówić o jakichś totalnie nieprzewidzianych zwrotach akcji.

 

Autor doskonale sobie zdając sprawę z faktu, że czytelnik może mieć pretensję stosuje świetnie się sprawdzające rozwiązanie: nim zdążymy się oburzyć przewidywalnym motywem ten szybko zostaje zakończony i przechodzi w kolejny, jeszcze bardziej znany i ograny, ale ponownie podany z wdziękiem, i - znowu - błyskawicznie zakończony. Ostatecznie nawet nie wiadomo kiedy i jak, a tu oglądamy ostatnią stronę i zamykamy książkę w zasadzie bez pretensji. Widać nawet ze schematów i klisz można korzystać tak, żeby się potem z tego wybronić. Polecam w razie potrzeby czegoś lekkostrawnego.

Piąty tom Sagi Cienia, czy jedenasty Sagi Endera?

Ucieczka cienia - Orson Scott Card

Przyznam się, że Ucieczka Cienia jest czymś zupełnie innym, niż się spodziewałem. Po tylu latach od wydania Cienia Olbrzyma oczekiwania miałem całkiem spore, szczególnie że bardzo lubię całą Sagę Cienia, i może dla wielu zabrzmi to jak bluźnierstwo, ale lubię tę sagę bardziej, niż oryginalną Sagę Endera nawet. Losy Groszka i Petera Wiggina zwanego Hegemonem interesowały mnie na przestrzeni lat o wiele bardziej niż filozoficzne historie składające się na dalsze przygody samego Endera. Dlatego też Ucieczka Cienia stanowi dla mnie pewne rozczarowanie, bowiem jest kompletnym odejściem od dynamicznie opowiadanych historii, jakie charakteryzowały tomy o Groszku i przejściem do dywagacji o nauce, Formidach, Królowych Kopca i ksenocydzie, czyli właśnie tematyki znanej z Mówcy Umarłych.

 

Poprzedni tom zakończył się odlotem Groszka wraz z potomstwem w kosmos i rozpoczęcie podróży z prędkością bliską prędkości światła. Celem tego wydarzenia była możliwość zyskania czasu (przez jego relatywizm) na badania nad śmiertelną chorobą Groszka i jego dzieci - antonizmem. Gigantyzm Groszka powoduje, że bohater już nie potrafi się ruszać, żyje w grawitacji bliskiej zeru ze względu na serce. Jego niebywale inteligentne dzieci natomiast próbują odnaleźć rozwiązanie problemu, jeśli już nie dla ojca, to chociaż dla siebie.

 

Choć początek powieści obiecuje interesujące zagadnienia dotyczące inteligencji człowieka, jej jakości - coś, co Card tak rewelacyjnie potrafi pisać, szybko okazuje się, że niestety akcja zmierza w zupełnie innym kierunku. Wspomnianym już przeze mnie na początku kierunku szeroko rozumianej filozofii, pragnieniu poznania Obcych, zrozumienia ich. Początkowe podniecenie wywołane komentarzami jednego z potomków, czyli dywagacje na temat narodzin nowej rasy i sposobów na jej przetrwanie a nawet rozkwit błyskawicznie stają się niczym w obliczu powrotu do znanych nam wszystkim Formidów i ich kolonizacji kosmosu.

 

To bardzo krótka powieść, dosłownie na jedno popołudnie; wskaźnik procentowy w czytniku z każdym obrotem strony przeskakiwał mocno do przodu, i powiem szczerze, że Ucieczka Cienia o wiele bardziej przypomina rozbudowane opowiadanie, niż pełnoprawny tom cyklu znanego z dynamiki opowiadanej historii. Jednak może dzięki swej długości książka zdołała się obronić - niby czuję rozczarowanie, chciałem więcej, chciałem inaczej, ja naprawdę jestem ogromnym fanem Groszka, chciałem czegoś epickiego, ale z drugiej strony muszę przyznać, że to, co otrzymałem całkiem nieźle się broni. Ucieczka nie całkiem pasuje do poprzednich tomów Sagi Cienia, ale doskonale wpisuje się w całokształt historii o konflikcie ludzi z Formidami, stanowiąc przyzwoicie zaprojektowany łącznik między Groszkiem i Enderem, zupełnie jak ostatni (póki co) tom o samym Enderze, czyli Ender na wygnaniu. Myślę, że obie te książki zostały tak zaplanowane, bo autor szykuje nam coś mocniejszego w tej przedstawianej od ponad trzydziestu lat historii. I znając go, będzie to coś niezwykłego.

Kawałek najciekawszej historii Japonii podany w idealnej formie

Shogun - James Clavell

Jest dla mnie rzeczą niepojętą, że James Clavell jest tak stosunkowo mało znanym u nas pisarzem. Cały czas trwania lektury powieści Szogun próbowałem zrozumieć jak to możliwe? Bo książka tak totalnie zwala z nóg, jest tak niesłychanie dobra, że naprawdę trudno mi to pojąć.

 

Powieść opowiada o angielskim pilocie Johnie Blackthorne, który próbując przetrzeć szlak morski i odebrać w ten sposób nieco chwały Hiszpanom i Portugalczykom rozbija swój okręt w Japonii. Akcja dzieje się na przełomie XVI i XVII wieku, w czasie, gdy kraj ten przechodził ogromne zmiany. Zetknięcie filozofii i sposobu życia samurajów z obyczajami zachodnimi tym zmianom dopomogło, czego rezultatem było powstanie niejako nowego tworu państwowego, szogunatu. Książkę można traktować jako powieść historyczną, z jedną za to ważną uwagą: nie występują tu postaci historyczne. Jeżeli jednak czytelnik sobie uświadomi, że pan Yoshi Toranaga jest wyobrażeniem autora historycznej postaci niejakiego Iyeasu Tokugawy, wtedy wszystko robi się jasne.

 

Powieść robi wrażenie swoim rozmachem. James Clavell wykorzystuje Blackthorne'a, szybko przemianowanego lokalnie na Anjin-san (czyli po prostu: pilot) do zaprezentowania właśnie wpływu portugalskich katolików na świat japoński, w całości oparty na bushido, czyli drodze wojownika, zbiorze zasad, jakimi kierowali się samurajowie. Zasad tak niesłychanie imponujących, że aż przerażających. Nazwać feudalną Japonię zupełnie innym światem to zdecydowanie za mało; opisy pojęcia honoru, obowiązku i podporządkowania suzerenowi z jednej strony wywołują w czytelniku ogromny szacunek, ale z drugiej właśnie strach, bo przecież w ten sposób pojmowany honor w razie nieodpowiedniej władzy musi się skończyć tragedią. Co zresztą pokazała potem II wojna światowa, o której tu oczywiście nie ma ani słowa, jednak świadomość walk na Pacyfiku, kamikaze, gotowości oddania życia bez wahania oraz nieumiejętność poddania się są w Szogunie wspaniale wyjaśnione, właśnie poprzez historię tego kraju.

 

Jest jednocześnie powieść po prostu rewelacyjną przygodą, w której oprócz często bardzo dynamicznej akcji jest też mnóstwo polityki, zakulisowych rozgrywek, czasem lektura jest wręcz skomplikowana, tak wiele tu postaci, między którymi jest jeszcze więcej zależności. Przy czym autor zadbał, by te postaci były różne, by czytelnik potrafił je zrozumieć, utożsamić się, kibicować lub wręcz przeciwnie. I o ile kreacja Anjin-sana momentami bywa naiwnie papierowa; bohater zdaje się być często zbyt doskonały, utalentowany i inteligentny, tak kreacja bohaterów japońskich to absolutne mistrzostwo. Widać ich niemal jak żywych, tak obrazowe jest przedstawienie kolejnych losów; autor zdecydowanie musiał być pod ogromnym wrażeniem postaci samuraja, Toranaga-san urasta do rozmiarów giganta, i nie wyobrażam sobie, by ktokolwiek po lekturze nie pragnął szerzej dowiedzieć się o Tokugawie, pierwszym z rodu, który panował nad Japonią przez ponad ćwierć milenium.

 

Jest wreszcie Szogun także prawdziwą kopalnią wiedzy na temat filozofii życia Japończyków. Powieść funkcjonuje na zasadzie kontrastu: biały przybysz z Europy styka się z kompletnie inną rzeczywistością. Gdzie kobiety nie są kimś gorszym, gdzie seks nie jest tematem tabu, gdzie pieniądze jako takie nie mają absolutnie żadnego znaczenia, a władza nie jest przywilejem, ale obowiązkiem. To bardzo długa powieść, podczas której lektury czytelnik i tak boi się, że prędzej czy później dotrze do końca. Chciałoby się, by przyjemność trwała choćby dwa razy dłużej, rozstanie z bohaterami jest tak bolesne. Naprawdę nie rozumiem, jakim cudem nazwisko Jamesa Clavella jest tak stosunkowo mało znane. Taki talent to rzadkość.

I to się nazywa debiut!, czyli o "Drodze do domu" Yaa Gyasi

Droga do domu - Yaa Gyasi

Droga do domu długo będzie mi się kojarzyć z Czarnymi Skrzydłami, inną powieścią przedstawiającą losy czarnoskórych niewolników. Z tym, że Czarne Skrzydła pozwoliłem sobie uznać za powieść słabą, a Droga do domu to rzecz autentycznie dobra.

 

Historia zaczyna się w wieku XVIII na terenach dzisiejszej Ghany. Dwie siostry, nie wiedząc o sobie nawzajem, stają się częścią odwiecznego konfliktu między plemionami Fante i Asante. Wojny wykorzystują Brytyjczycy, za każdym razem od zwycięskiej strony odkupując niewolników z zamiarem sprzedaży do Stanów lub na Jamajkę. Czytelnik w kolejnych rozdziałach poznaje losy kolejnych pokoleń, gdzie potomstwo jednej z sióstr pozostaje w Afryce, a drugiej dociera do USA.

 

Każdy rozdział opowiada o jednej postaci, czasem jedynie wspominając przodków. Każdy rozdział jest swego rodzaju opowiadaniem o człowieku i trudach, z jakimi przyszło mu się mierzyć. Siłą książki jest właśnie opowieść o życiu, są to często wzruszające, tragiczne historie, ale w żaden sposób nie odniosłem wrażenia, że nachalne. W przeciwieństwie do Czarnych Skrzydeł, które posiadają wartość głównie polityczną, Droga do domu to przede wszystkim literatura. Jasne, że można by książkę podciągnąć pod przeróżne dziejące się na świecie sytuacje, ale naprawdę można to uczynić z każdym jednym produktem kultury. Droga do domu to faktycznie dobre historie, nie promujące żadnych przekonań poza podstawowymi: wszyscy powinniśmy być równi. Nie jesteśmy, i pewnie nigdy nie będziemy, ale powinniśmy być.

 

Zaskoczeniem dla mnie był także talent autorki do pokazania historii mieszkańców Złotego Wybrzeża. Bo momenty w Stanach Zjednoczonych fascynują w oczywisty sposób; te wszystkie koleje losu, niewolnictwo, wojna, a potem i tak segregacja i odgórne sterowanie grupami społecznymi poprzez nie tylko przepisy i ustawy, ale nawet blokady rozwoju dzielnic czy trzymanie w ryzach poprzez narkotyki. Samo życie, znane fakty. A i tak pisane bez przeżywania martyrologii, bez mesjanizmu - to po prostu dobre opowieści. Jednak połowa książki dotyczy kolejnych pokoleń w Afryce, które są równie dramatyczne, i równie ciekawe, a pod pewnymi względami nawet ciekawsze, bo szeroko w popkulturze nieznane. Pewnie, że ostatni rozdział zalatuje trochę hollywoodem, ale to debiut bardzo młodej dziewczyny, może nie potrafiła się powstrzymać, może wydawca nalegał, w sumie to wszystko jedno: książka i tak jest bardzo dobra.

 

Homegoing

Wydawnictwo Literackie 2016

Zamiast konstruktywnej krytyki – frustracja, czyli o „Listach z Ziemi” M. Twaina

Listy z ziemi - Mark Twain

Nieduża książeczka, która obiecywała tak wiele tematem i nazwiskiem autora dla mnie niestety okazała się ogromnym rozczarowaniem. Nie należąc do wielkich fanów chrześcijaństwa, religii, czy też wiary w przeróżne mistyczne zjawiska miałem nadzieję na coś konstruktywnie krytycznego, coś napisane przez fachowca od języka dla mas, nadającego się do cytowania i polecania innym.

 

Po prawdzie interesujące są zaledwie dwa pierwsze listy, które przedstawiają człowieka jako istotę pełną wzajemnie się wykluczających pragnień. Szybko jednak się okazuje, że autor nie będzie trzymał się prostych porównań ludzkich życzeń z ichnimi wyobrażeniami o życiu wiecznym, nie będzie punktował zwyczajnych głupot, jakie stały się symbolem wieczności w niebie, nie będzie także piętnował tych wszystkich nieścisłości między okrutnym Bogiem sprzed lat i miłosiernym Ojcem-Stwórcą z Nowego Testamentu w dodatkowym zwarciu z tym, jak obaj Bogowie są czytani i interpretowani przez tak zwanych “ludzi kościoła”. Niby to robi, ale w tak zły sposób, że aż boli...

 

Listy z Ziemi, mimo moich najszczerszych chęci, trudno jest mi uznać za rzecz wartą poznania. Niechęć do chrześcijaństwa, czy też może tylko kościoła, a może do religii jako sposobu wygodnego życia dla niektórych grup społecznych jest to niczym innym jak zwyczajnym kpieniem z Biblii. Co samo w sobie nawet lubię, jeśli kpienie ma w sobie choć odrobinę dowcipu, nawet jeśli to dowcip ciężki. Natomiast w Listach widać przede wszystkim ogromną niechęć autora, wstręt na tyle duży, że talent pisarski gdzieś się zgubił, a całe zjawisko jest dla Twaina tak ohydne, że nie jest w stanie odnieść się do niego na spokojnie, że sam się nakręca, tworząc coraz to dziwniejsze twory i porównania, coraz bardziej prymitywne i płytkie.

 

Autor sam dał przeciwnikom narzędzia do krytyki tego dzieła, bo poważnie, opisywane przez Szatana porównania i sytuacje są tak naciągane, tak grubymi nićmi szyte, że nawet ktoś, kto sam chętnie religiom dokucza nie potrafi być ślepym; książeczka nie ma absolutnie nic wspólnego z krytyką czy próbą polemiki lub uświadomieniem jakiejś części społeczeństwa. Z ogromnym żalem, ale szczerze i krótko: to zwyczajne wiadro pomyj wylane na religię chrześcijańską. W ten sposób nikt nie zacznie zadawać pytań, prędzej grono wiernych się zwiększy po lekturze.

 

Jako skończony naiwniak wyobrażam sobie, że autor tego nie publikował, bo doskonale sobie zdawał sprawę z niskiego poziomu. Że pisał to aby odreagować frustracje, do szuflady, a wydali potomni dla kasy. W każdym razie: jeśli ktoś, jak ja, spodziewał się odkryć tu jakieś niezwykłe spostrzeżenia, racjonalne, kreatywne i rzeczowe - sorry, zły adres.

Brutalna historia osadnictwa w Teksasie bez upiększeń, czyli "Syn" Philippa Meyera

Syn - Philipp Meyer

Trudno się czasem obronić przed nachalnym promowaniem książki. Bywa tak, że jest to niemożliwe, i zasiadając do lektury ma się pewne oczekiwania, wywołane tymi wszystkimi blurbami atakującymi z tak wielu stron. Paradoksalnie jednak Syn zyskuje po konfrontacji tych wszystkich opinii z rzeczywistością. Saga nie oznacza tu bowiem klasycznie pojmowanej historii o pokoleniach i codziennym trudzie, znoju, walce z rzeczywistością, o lepsze jutro, o lepszy byt dla kolejnych pokoleń. Powieść Meyera pokazuje te wszystkie zagadnienia, ale z drugiej, o wiele ciekawszej, tej nieprzyjemnej strony.

 

Książka prezentuje historię rodziny na przykładzie trzech osób, których żywoty oddziela gruba ilość lat, ale jednak żywoty te się przenikają, mimo wszystko. Mamy Pułkownika, za dziecka porwanego i wychowywanego przez Indian, mamy wiecznie cierpiącego, nie rozumiejącego podstaw świata osadnika i potomkinię ich obu, umierającą w czasach współczesnych, której przed zgonem przelatuje dosłownie całe życie przed oczami, dzięki czemu mamy okazję je poznać.

 

Powieść przeskakuje po bohaterach, a zarazem po czasie akcji. Każda z postaci ma swoje momenty lepsze i gorsze, tu wszystko zależy od gustu czytelnika. Cechą wspólną opowieści jest coś, co z braku lepszego pomysłu nazwałbym polityczną niepoprawnością. To nie jest zapis losów dzielnych osadnikach w Teksasie, którzy w upale, własnymi rękami budują swoją przyszłość. To bardzo brutalna historia o tym, jak ludzie o białym kolorze skóry zbudowali swoje życie odbierając tak wiele Meksykanom i innym, którzy po prostu byli słabsi. To powieść o tym, jak bogactwo i dobytek budowało się przez fałszywe oskarżenia, podjudzanie, wzbudzanie nienawiści, dzielenie społeczeństwa i wreszcie ohydne morderstwa dokonane w imię czegoś tam, a faktycznie tylko dlatego, że można.

 

I to jest dobre, to jest według mnie największa siła Syna. Momentami brzydota teksańskiego osadnictwa wygląda niemalże jak próba rozliczenia z przeszłością, jak wydobycie na jaw grzechów pierwszych ojców, budujących fortuny na dosłownie setkach trupów przypadkowych istot ludzkich. Całość napisana zupełnie bez patosu, po żołniersku wręcz, tworzy lekturę mocną do tego stopnia, że czytelnik oglądając jednego z bohaterów - jedynego, który kwestionuje aktualny porządek świata - zamiast mu kibicować zaczyna traktować postać jak mięczaka.

 

Nie jest to co prawda rzecz, która czyta się sama. Lektura nie jest szczególnie łatwa, powieść jest obfita w opisy codzienności, które nieszczególnie będą niektórych interesować, bywają monotonne, nawet usypiające. Ogólny wydźwięk książki jest jednak na tyle istotny, że mimo tego warto dać Synowi szansę, bo choć wątpię, by była to rzecz tak ważna i przełomowa, jak chcą tego blurby, to jest książką jednak udaną i autor zdecydowanie zasługuje na szacunek za jej kreację.

Trzy słowa o kontynuacji "Hardej" Elżbiety Cherezińskiej

Królowa - Elżbieta Cherezińska

Najlepsze w kontynuacjach jest to, że czytelnik ma już wszystko podane jak na dłoni. Grunt przygotowany został w części pierwszej, znamy bohaterów, miejsca akcji, zawiłości między stosunkami - nic, tylko oddać się beztroskiej lekturze. I tak dokładnie jest w przypadku Królowej, która nie tyle jest drugim tomem cyklu, co po prostu drugą częścią tomu pierwszego; jest to całość, komplet, jedno.

 

Zatem dotyczą książki wszystkie zachwyty, jakie odczuwałem i opisałem przy opinii o Hardej. To jedna z lepszych powieści historycznych, jakie ostatnio czytałem, wspaniale przedstawiająca początki Polski i zawiłości polityczne tamtych dni. I znowu, jak w części pierwszej, wcale nie jest Świętosława jedyną, główną bohaterką, a Królowa kreuje przed nami bardzo wciągającą opowieść o jej synach, szczególnie o Knucie Wielkim, który został królem Anglii.

 

Jest jednak powieść niestety odrobinę słabsza od poprzedniczki. Otóż stanowczo tu zbyt wiele niepotrzebnego mistycyzmu, jakichś wyobrażeń zaświatów. Zwróciłem na to uwagę już od początku lektury Królowej, potem jednak miałem nadzieję, że to tylko zbędna scena, o której można zapomnieć. Niestety jednak końcówka książki powraca do kwestii różnego rodzaju wyobrażeń życia po śmierci, co mi osobiście się nie podoba, a nawet mnie odrzuca. Lektura jednak była tak dobra, że końcówka ogólnego wrażenia nie dała rady zepsuć, będę książki wspominał z przyjemnością.

Polska odpowiedź na cykl o Uhtredzie z Bebbanburga, czyli o “Hardej” Elżbiety Cherezińskiej

Harda - Elżbieta Cherezińska

 

Od kilku już lat zaczytuję się w cyklu wikińskim, czy też saksońskim Bernarda Cornwella. Uznawany za najlepszego żyjącego twórcę powieści historycznych autor przedstawia narodziny swojego kraju - Anglii - przez wspaniałą kreację fikcyjnych postaci w otoczeniu tych autentycznie znanych z historii. Problem polega na tym, że seria jakoś nie potrafi się zakończyć, z tomu na tom coraz mniej pozostaje chęci lektury, nawet teraz jestem w połowie tomu najnowszego i z trudem zbieram siły na powrót do przygód Uhtreda.

 

Okazuje się jednak, że my, Polacy, nie jesteśmy od Anglików gorsi. Znana mi z bardzo udanej Północnej Drogi Elżbieta Cherezińska właśnie udowodniła, że i nasza historia, o powstaniu Polski, jest równie wciągająca.

 

Harda opowiada o córce Mieszka I i Dobrawy - Świętosławie. Gdzieś tam w zakamarkach pamięci niby zdawałem sobie sprawę, że istniała taka postać, i że była kobietą niezwykle ważną w swoich czasach, matką samego Kanuta Wielkiego, który podbił Anglię. Jednak teraz, po poznaniu powieści uważam, że należy się tej postaci o wiele bardziej istotne miejsce w polskiej historii i aż mnie boli że moje pokolenie nie dowiedziało się o Świętosławie w szkole.

 

Jest to powieść historyczna, która imponuje rozmachem. Zaczynamy od poznania władcy, księcia Mieszka I w czasach przed przyjęciem chrztu, gdy żon miał wiele. Krok po kroku zaczynamy rozumieć sytuację, w której znajdował się potomek Piasta w swoich czasach. Pragnąc dla siebie i swojego ludu istotnego miejsca w ówczesnym świecie został zmuszony do przyjęcia chrztu, w celu uznania swojego państwa przez zachód, przez cesarstwo. Dzięki małżeństwu z Dobrawą osiągnął cel pierwszy - z barbarzyńcy stał się cennym sojusznikiem dla wielu, i mógł rozpocząć drogę do zdobycia korony i stworzenia prawdziwego królestwa. Harda przedstawia władcę jako nie tylko zdolnego dowódcę, ale też świadomego swoich czasów wodza, doskonale rozumiejącego prawa ówczesnej polityki. Stąd też powieść to przede wszystkim rewelacyjna lekcja historii, gdzie na tle postaci obdarzonych przez autorkę osobowością faktycznie poznajemy ostatnie lata wieku X, gdy państwo Polan zajmowało coraz większy obszar, a mocne sojusze z władcami północy - wikingami - spowodowały, że imię Mieszka i jego syna Bolesława znaczyło znacznie więcej, niż nas uczono w szkołach.

 

Chociaż powieść zatytułowana jest od postaci Świętosławy, trudno jest uznać ją za główną bohaterkę. Na równi bowiem książka opowiada o Bolesławie Chrobrym, drugiej żonie Mieszka - Odzie i jej synach i planach przejęcia władzy oraz o wikingach właśnie. Ważnych postaciach, których los na długo został związany z Piastami: Eryku Zwycięskim z dzisiejszej Szwecji, Svenie z Danii, Olavie z Norwegii i Sigvaldzie z Jomsborga, gdzie każdy z nich na pewnym etapie swojego życia zetknął się ze Świętosławą. Jak to w przypadku powieści historycznych bywa czytałem ze smartfonem pod ręką, na bieżąco dowiadując się faktów historycznych, i powiem Wam, że odczucia miałem dokładnie takie, jak w przypadku powieści Cornwella. Oszołomiły mnie z jednej strony prawdziwe wydarzenia, których nie znałem, a z drugiej strony uroda tej opowieści, w której autorka z tak ogromnym talentem fakty i postaci zebrała, a potem nadała im wyrazistości i stworzyła bohaterów tak mocno autentycznych, rzeczywistych.

 

No i jest jeszcze bonus. Wydaje się, że autorka zna książki Cornwella i nawet jeśli uznamy, że się na nich wzoruje (co przecież nie jest zarzutem, bo jak czerpać, to od najlepszych!), z nóg zwalają drobne prztyczki w kierunku sagi o Uthredzie. Jak na przykład zdobycie przez Svena i Olava Bebbanburga właśnie (tu zwanego dzisiejszą nazwą zamku - Bamburgh) i pijacka uczta w twierdzy, o której Uhtred marzył całe życie. Twarz sama się śmieje, a całość opowieści tym bardziej zwala z nóg.

 

Zdecydowanie polecam Hardą, każdemu, kto lubi dobre historie, ale fanom powieści historycznych szczególnie - to po prostu trzeba poznać a talent pani Cherezińskiej sławić. Takich książek życzę sobie jak najwięcej, i wręcz marzy mi się, by cykl o Świętosławie przerodził się w całą sagę o dynastii Piastów. A teraz szybko przechodzę do części drugiej, zatytułowanej Królowa.

Piwo. O wszystkim, co musisz wiedzieć, by nie wyjść na głupka opowiada Tomasz Kopyra

Piwo. Wszystko co musisz wiedzieć, by nie wyjść na głupka - Tomasz Kopyra

Tomasz Kopyra od lat opowiada w internecie o piwie, jest jednym z bardziej znanych beer geeków, a zawdzięcza to nie tylko wiedzy i pasji dla tematu, ale chyba przede wszystkim autentyczności. Facet mówi to, co myśli, nie uśmiecha się w kierunku pewnych marek, potrafi przekazać wiedzę, swoje zdanie, wraz z wyczerpującym uzasadnieniem, no… i robi też po prostu wrażenie swoimi zdolnościami sensorycznymi oraz talentem komediowym, niektóre wielkie testy piw oglądałem kilka razy, i tylko po to, żeby szczerze się pośmiać.

 

Kiedy autor zapowiedział książkę faktycznie logicznie zabrzmiało, żeby pewne podstawowe pojęcia, pewną wiedzę o temacie mieć na półce pod ręką, a nie zaglądać do internetu lub przeglądać starsze filmy autora. Piwo to wdzięczny temat nie tylko do smakowania, ale i oglądania lub czytania, i wydaje mi się, że książka z góry była skazana na sukces. Wystarczy, że autor będzie pisał tak, jak mówi - i rzecz sama się obroni. I tak też się stało.

 

 

Książka opowiada o piwie w wielu aspektach, począwszy od historii, przez produkcję, składniki, techniki, do różnych rodzajów. Informacje przydatne znajdą tu i tacy, którzy sami chcieliby się sprawdzić w roli piwowara, jak i ci bardziej leniwi (jak ja), ograniczający się do samej degustacji. Poza zawartością swego rodzaju encyklopedyczną jest bowiem książka prawdziwą kopalnią ciekawostek, które autentycznie uzasadniają podtytuł tej pozycji.

 

Warto dodać, że jest to książka interaktywna, w której niektóre fotografie można zeskanować przy użyciu aplikacji TAP2C, która odnajduje w internecie film - który jak typowy film Tomasza Kopyry jest filmem raczej długim (jak na internet) i poruszany temat w zasadzie wyczerpuje. To bardzo przyjemny dodatek, chciałoby się tylko, by aplikacja potrafiła więcej, np. rzucać tenże film na smartTV czy jakiegoś chromecasta, ale cóż, na razie musi wystarczyć smartfon czy tablet.

 

Zdecydowanie polecam, jak na tak ogromne nagromadzenie informacji książka jest relatywnie tania, warto ją kupić każdemu, kto lubi piwo, kto pija je częściej, niż tylko w typowe upalne dni. Po lekturze nie sposób nie chcieć spróbować wyrobu rzemieślniczego, teraz przecież dostępnego już nie tylko w specjalnych sklepach, leżącego wręcz w marketach. A potem to już pójdzie z górki. :)

No, tym razem Dean Koontz zdecydowanie nie dostarczył

Odd Thomas  - Dean Koontz Dar widzenia - Dean Koontz

Odd Thomas to jeden z tych bohaterów Koontza, przy których pisarz zatrzymał się odrobinę dłużej, rozbudowując jego przygody w cały cykl. I o ile seria zaczyna się od niezłego trzęsienia ziemi, tak potem pisarz jakby sobie za cel obrał zmarnowanie totalnie wszystkiego, co wpierw wymyślił.

 

Bohater to młody mężczyzna, do którego przychodzą duchy zmarłych. Nic nie potrafią powiedzieć, jednak nieraz gestami wyrażają swój ból. Niewiele osób wie o jego przypadłości, na szczęście jest wśród nich szef policji. Dzięki temu Odd nie tylko potrafi odnaleźć morderców (wszak ofiary same do niego po to przychodzą), ale i ma wsparcie, dzięki któremu nie musimy oglądać kolejny raz dość klasycznego dla horrorów motywu z próbami wyjaśnienia skąd bohater wie to, co wie.

 

Jest Odd okropnie zakochany (z wzajemnością) i ogólny motyw widzenia duchów oraz tegoż właśnie uczucia zakochania, miłości, napisany jest tak, jak Koontz napisać potrafi - świetnie (Elvis jednak nie żyje, jego duch towarzyszy bohaterowi). Problemem książki jest niestety cała reszta, gdzie zaprezentowana tu historia jest tak nudna i banalna, przewidywalna, że bardziej pasowałaby do opowiadania, a nie zaraz całej powieści. Zakończenie pokazuje, że Koontz doskonale wiedział, po co tę książkę pisze, że to zakończenie samo w sobie jest celem z góry upatrzonym (notabene czystą zżynką z niezłego filmu z Brucem Willisem w reżyserii Shyamalana). Jednak będę się upierał, że całość powinna mieć krótszą formę, wówczas czytelnik czuł by się przyciągnięty, a tak kończyłem lekturę na siłę.

 

Faktem jest, że zakończenie na tyle mi się podobało, że od razu sięgnąłem po tom kolejny - Dar widzenia - jednak ciągu dalszego zabawy nie przewiduję. Drugi tom jest jeszcze słabszy i już kompletnie nic w nim nie potrafi zatrzymać czytelnika na dłużej. Co jakiś czas sięgam po książki Deana Koontza, bo wiem, że tego pana stać na sporo - jeśli naprawdę chce. Kurczę, przy Oddzie Thomasie chyba nie chciał.

 

Odd Thomas

Forever Odd

Gangsterzy, nacjonaliści, socjaliści i Warszawa lat 30. - czyli o "Królu" trzy słowa

Król - Szczepan Twardoch

Przez całkiem spory fragment czasu lektury Króla miałem wrażenie, że wśród najlepszych powieści pisarza ta będzie tą najlżejszą i najłatwiejszą w odbiorze. Książka znacznie bardziej bowiem skupia się na historii swojego bohatera, niż na różnych narracyjnych dygresjach z których twórca jest znany, a przy tym opowiada tę historię w taki sposób, że nie sposób się oderwać od lektury.

 

Siłą Króla jest Warszawa, przedstawiona w roku 1937 w taki sposób, że jestem pewny, iż starzy warszawiacy bez problemu odnajdą poszczególne przedstawione tu miejsca. Ale jeszcze większą zaletą są bohaterowie, i nie tylko Mojsze Bernsztajn i Jakub Szapiro, ale i ci stojący trochę bardziej w tle, z Pantaleonem Karpińskim na czele. Facet jest trochę jak Trevor z Grand Theft Auto V - będzie mi się śnił po nocach jeszcze długo po zamknięciu czytnika.

 

Z jednej strony można się nieźle zafascynować Warszawą i jej półświatkiem. Oglądamy takie Zakazane imperium czy Peaky Blinders, a tu proszę: w przedwojennej Polsce wcale nie było gorzej! To znaczy: lepiej, oczywiście. I tu były konkretnie zorganizowane gangi służące rzadko komuś, kto do władzy doszedł, bo potrafił, a znacznie częściej jakimś ideom, ukrytym w cieniu za garniturami i kołnierzykami politykom. Obserwacja Żydów na tle Polaków w roku 1937 jest lekturą pociągającą, ale i coraz bardziej przerażającą. Tak łatwo zapomina się u nas, że fala totalitaryzmu z lat trzydziestych wcale naszego kraju nie ominęła, i Szczepan Twardoch z właściwą sobie swobodą pokazuje jak wzniecano i rozgrywano uliczne zamieszki, jak ścierała się sanacja z endecją.

 

Tych, którzy od prozy pana Twardocha oczekują więcej, niż tylko dobrej historii, uspokoję: jest taki moment w książce, który czytelnika zwali z nóg. Nie aż tak, jak jesteśmy u tego pana przyzwyczajeni, ale wrażenie i tak będzie niezapomniane - gwarantuję. Król wydaje się być powieścią napisaną przez pisarza, który już nie musi niczego udowadniać, który przetarł sobie szlak świetnymi Wiecznym Grunwaldem i Morfiną, a teraz wreszcie może napisać coś nie aż tak potężnie uderzającego, może nawet coś nieco łatwiejszego, jednocześnie będąc pewnym dobrej sprzedaży. A bardzo się zdziwię, jeśli pod koniec roku nie okaże się, że Król króluje na listach bestsellerów. To raczej niemożliwy scenariusz.

Kontynuacja sagi Clifton & Barrington wciąż trzyma poziom

Potezniejszy od miecza - Jeffrey Archer W godzinie próby - Jeffrey Archer

Odkładając na półkę czwarty tom sagi pozwoliłem sobie na wyrażenie pewnej nadziei, był to bowiem epizod póki co najlepszy, dobrze rokujący na przyszłość. Z radością donoszę, że wiara się opłaciła, a tomy piąty i szósty kontynuują lepszą jakość sagi Cliftonów i Barringtonów.

 

Jeffrey Archer stale pisze o tym samym, jednak posiada taki talent narratora, że chce się do jego książek wracać, nawet, jeśli są mocno przewidywalne. Jako bardzo doświadczony twórca wie, że jest dość prosta metoda na sprzedanie kolejny raz tego samego: mocne uderzenie i wywołanie fali najróżniejszych emocji u czytelnika. I w przypadku Potężniejszego od miecza i W godzinie próby trzeba Archerowi przyznać, że ma facet rozmach. Może pozazdrościł Georgowi R.R. Martinowi, a może po prostu dodał dwa do dwóch i wynik wskazał mu właściwą drogę. Tak, jak życie głównych bohaterów jest przewidywalne i mocno przypomina żywoty bohaterów starszych powieści pisarza, tak zdarzenia, jakie trafiają się ludziom z ich otoczenia bywają nieźle brutalne, czasem wręcz szokujące. I to wystarczy, bo w połączeniu ze świetną narracją te wszystkie emocje sprawiają, że nie sposób nie ocenić książek inaczej, jak bardzo dobre.

 

Czytelnikom, którzy Archera nie znają, i tak na początek polecam Co do grosza i Kane i Abel, sam natomiast zadowolony z lektury już się cieszę na kolejne tomy.

 

 

 

PS. Właśnie doczytałem, że tom siódmy ma być tomem ostatnim. Też dobrze. Zbyt wiele części potrafi zepsuć najlepszy cykl, i patrzę tu w kierunku Bernarda Cornwella i Uhtreda z Bebbanburga. :-)

A miało być tak fajnie...

System - Tom Rob Smith

System to książka, która uderza na samym początku, uderza tak mocno, że powoduje u czytelnika niemal euforię. Niestety początkowy cios jest zarazem jedynym, jaki powieść oferuje, i z każdą przewróconą kartką rzecz robi się coraz bardziej pospolita, zwyczajna, pozbawiona fajerwerków a nawet nudna.

 

Wynika to z faktu, że System początkowo przedstawia się jako powieść o Rosji Radzieckiej, o najgorszych bodajże czasach, końcówka rządów Stalina. Poznajemy bohaterów żyjących w kraju tak bardzo totalitarnym, że czytelnika naprawdę ogarnia przerażenie. Autor ma talent do pokazywania w mocny, brutalny wręcz sposób radzieckiej utopii, gdzie reguły życia w społeczeństwie są dla dzisiejszego człowieka po prostu nie do ogarnięcia.

 

Jednak po chwili System przeobraża się w klasyczny thriller. To, co w książce jest naprawdę ciekawe - życie w kraju totalitarnym - staje się tłem dla historii o seryjnym mordercy. Ktoś może zapytać: jakże to? Seryjni mordercy to efekt rozpasania społeczeństwa zachodu, ale w idealnym, zgodnym, pracującym społem wespół w zespół społeczeństwie równych? Niemożliwe!

 

No właśnie, i śledztwo bohatera nie potrafi się przebić, i oglądamy jak samotnie próbuje stawić czoła mordercy. Problemem dla mnie jest to, że nie jest to nowy pomysł. Literatura i film znają już przykłady wykorzystania dokładnie tego samego planu na historię. I ja też je znam, stąd ta warstwa historii była dla mnie nudna i rozczarowująca.

 

Jednak to nie jest największy problem. Jeśli już czytamy thriller, chcemy czuć napięcie, niepokój a na końcu zadowolenie z kreacji historii. Autor jednak pisze bardzo rozwlekle, przynudza, psując niepokój, usypia nawet. A końcówka to już jest tak paskudny przykład scenariusza typu hollywoodzkiego, że czytnik zamknąłem z prawie że obrzydzeniem.

 

Nie znaczy to jednak, że książki nie polecam. Jestem ciekaw następnych części, bo jest ich więcej i dam przygodom Lwa kolejną szansę. Z Systemu jednak najlepiej wspominać będę obraz życia i społeczeństwa z ZSRR, napisany z prawdziwym talentem, bo sprawa kryminalna jest tu bardzo, ale to bardzo przeciętna.

"Głos z ciemności". Za to dość donośny.

Roman Kostrzewski. Głos z ciemności - Mateusz Żyła, Roman Kostrzewski

Pamiętam w latach 90. przypadkowo stałem się posiadaczem jednego numeru magazynu Brum, jakoś w okolicy wydania katowskiego Szyderczego zwierciadła. Na łamach gazety toczyła się dyskusja pod tytułem: Roman Kostrzewski - demon czy błazen? I powiem szczerze, że z dwojga opcji zawsze kojarzyłem go z tym drugim tytułem. Mimo ogromnej sympatii dla tego człowieka i całego zespołu Kat teksty wokalisty znacznie częściej mnie śmieszyły, niż skłaniały do zastanowienia czy bo ja wiem co tam się robi próbując interpretować poezję.

 

Po lekturze książki jeszcze bardziej utwierdziłem się w przekonaniu, że Roman Kostrzewski doskonale wie, co robi. I ten śmiech co poniektórych słuchaczy był zdaje się zamierzony. Poezje tego człowieka chyba mają jakąś specjalną umiejętność trafiania nawet do najbardziej opornych - a ja, uwierzcie mi, w kwestii szeroko rozumianej poezji jestem bardzo oporny. Najoporny wręcz.

 

Głos z ciemności to lektura na jedno popołudnie. Nie sposób jest się oderwać od specyficznego sposobu z jakim pan Kostrzewski opowiada o swoim życiu. Facet bez fałszywej skromności, ale i bez poczucia własnej mocy opowiada jak było i jak jest. Niejedną nierozwiązaną sprawę związaną z muzyką, karierą, Katem i różnego rodzaju konfliktami z gitarzystą Piotrem Luczykiem tu przedstawia, a robi to raczej obiektywnie, jakby nie uczestniczył w wydarzeniach, a oglądał je z boku. A gdy zaczyna opowiadać o inspiracjach i pozwala sobie na analizę własnej tekstowej twórczości to już całkiem można wsiąknąć.

 

Jednak nie tylko o muzyce i Kacie jest ta książka. Przede wszystkim jest o Kostrzewskim, jego dorastaniu w domu dziecka, rodzinie, szkole a także przynależności do Solidarności i efektach tejże - sporo było plotek na ten temat, słyszanych tu i ówdzie, teraz dowiedzieliśmy się jak było naprawdę.

 

No i wiadomo - jest także o satanizmie, rozumianym na sposób filozoficzny. Jest więc i o kościele, jako instytucji, o władzy, o pragnieniach, o życiu, rodzinie, potomkach, radościach, smutkach. Ale nie nachalnie - to punkt widzenia pewnego człowieka, i można się z nim nie zgadzać, a i tak nieźle się bawić przy lekturze, tak mi się wydaje. Dobra rzecz, dla fana raczej zakup obowiązkowy a dla reszty niezła ciekawostka.